Krasińscy
Chrześcijańscy - wspomnienia, historie, anegdoty
Wspomnienia i anegdoty z wakacji, rodzinnych spotkań, opowieści snutych przez dziadków, pradziadków i innych członków rodziny, spisane przez siostry (głównie Mirosławę) Krasińskie, obecnie: Jolantę Krasińską-Sokołowską, Mirosławę Respondek i Różę Sokołowską
Zdjęcia - Sierpc

Dziadkowie Leon i Wanda (z d. Wróblewska) Chrześcijańscy na tle szczytowej ściany domu. Oboje oderwani od prac wiosennych w ogrodzie. Babcia z motyczką do pielenia w dłoni, Dziadek z młotkiem. W tle widać pomiędzy dziadkami jednego z kotów

Jola, Mira i Róża Krasińskie, na saneczkach w sadzie przed domem, z babcią Wandą

Mira i Róża
- szkoda, że nie można
wejść wyżej

Jola, Mira

Mira i Róża
z prababcią Joanną Wróblewską z d. Zwolińską
i trzy ulubione pieski

Jola, Mira i Róża
z mamą i babcią w sadzie

"Oddaj to było moje"

Stoją: Mira, Jola, Włodek (obok koleżanka), na końcu za drzewkiem babcia Wanda,
kucnęli: Róża i Dariusz Sokołowski

Babcia Wanda,
pewnie jedno z ostatnich zdjęć
- zmarła w wieku 88 lat

Babcia Wanda, z wnuczką Mirosławą 25.12.1990 r.

Włodek Chrześcijański i Róża Krasińska z babcią Wandą,
w sadzie za domem

"Lalka i Miruś"
ostatnie wspólne zdjęcie rodzeństwa
Klary i Mirosława Chrześcijańskich
luty 2001 r.
Historia pradziadków i dziadków
Babcia Wanda urodziła w 1905 r. w Warszawie, była jedynaczką. Ochrzczona została w Parafii Narodzenia
Najświętszej Maryi Panny na Lesznie. W Warszawie spędziła dzieciństwo, młodość; tu też uczęszczała
do szkoły.
Jej mama, tzn. nasza prababcia Joanna Wróblewska z domu Zwolińska, miała trudności z urodzeniem
wcześniejszych dzieci (zmarły podczas porodu) i dlatego przy kolejnym dziecku zgodziła się na propozycję
wywołania sztucznego porodu w 7. miesiącu ciąży, co w ówczesnych czasach było ryzykowne, ze względu
na poziom opieki medycznej w szpitalach. Pradziadek Bronisław Wróblewski wynajął jednego z najlepszych
lekarzy w Warszawie i tak urodziła się nasza babcia Wanda – wcześniak, na którego „dmuchano i chuchano”
a później strasznie rozpieszczano.
Pradziadek miał więc dwie wielkie miłości życia: o 10 lat młodszą żonę Joannę, i ukochaną jedyną córeczkę
Wandzię.
Bronisław Wróblewski posiadał w Warszawie firmę budowlaną, w której zatrudniał na stałe ok. 5-7 specjalistów oraz pracowników sezonowych, których najmował już pod konkretne budowy. Po skończeniu szkoły, najpierw pracował przez parę lat ze swoim bratem, a dopiero później usamodzielnił się i założył własną firmę. Obaj bracia uczyli się w Sankt
Petersburgu[1], jego brat uzyskał tytuł inżyniera na jednej z tamtejszych uczelni technicznych
a on skończył średnią szkołę techniczną o profilu architektoniczno-budowlanym, co pozwoliło mu
m.in. czytać projekty budowlane.
W okresach letnich prababcia Joanna, wraz z córką, towarzyszyła mężowi gdy prowadził większe
budowy w innych miastach niż Warszawa. Tak było z Sierpcem; gdy babcia Wanda miała ok. 17 lat
firma pradziadka otrzymała duże zlecenie na budowę dworców kolejowych oraz innych budynków
publicznych na trasie kolejowej Nasielsk–Sierpc. Dziadkowie wynajęli więc dom w Sierpcu, przy mleczarni, gdzie zamieszkali na okres budowy.
Tam też babcia Wanda poznała swojego przyszłego męża Leona Chrześcijańskiego i wzięła z nim ślub w 1925 r.
Pradziadkowie postanowili więc na stałe zamieszkać w Sierpcu, żeby nadal być razem ze swoją jedynaczką . Kupili dom przy ul. Św. Wawrzyńca[2], gdzie mieszkali przez kilka lat, ale pradziadek nadal wyjeżdżał do Warszawy, gdzie prowadził firmę.
Jak twierdzi wujek Mirek (brat naszej mamy) pradziadek Wróblewski budował m.in. budynek stacji kolejowej w Płońsku i Sierpcu, wieżę ciśnień oraz budynek starostwa w Sierpcu. Firma pradziadka specjalizowała się również w wykonywaniu tzw. sztukaterii, ozdobnych elewacji, której elementy dziadek sam projektował i wykonywał.
Początkowo dziadek Leon, mąż babci Wandy pracował ze swoim teściem, ale po przyjściu na świat
dwójki dzieci (w 1926 r. mojej mamy, a w 1928 wujka Mirka) postanowił się usamodzielnić
– mieszkali nadal w jednym domu z teściami. Wyjechał więc do Francji, gdzie przebywał ponad 6 lat.
Po dwóch latach od wyjazdu z Polski dołączyła do niego żona, tzn. nasza babcia Wanda, a nasza
mama i jej brat pozostali w Sierpcu pod opieką swoich dziadków. Babcia z dziadkiem planowali
ściągnąć do Francji również swoje dzieci i zostać tam na stałe, ale na przeszkodzie stanęli im
pradziadkowie, którzy na wszelkie sposoby starali się z powrotem ściągnąć ich do kraju; pod presją listów prababci Joanny podjęli więc decyzję o powrocie do Sierpca.
W Sierpcu, naprzeciw stacji kolejowej, dziadkowie kupili spory kawałek ziemi, na którym wybudowali duży dom. Dziadek w wolnych chwilach, po pracy na kolei, założył sad a babcia swoje przydomowe ogródki. Był to dom, w którym często spędzałyśmy letnie miesiące, i w którym wydarzyło się wiele śmiesznych sytuacji, które ubarwiają nasze dzieciństwo i są przedmiotem opisywanych wspomnień i anegdot. Następny tzw. „nowy dom dziadków”, wybudowany kilkaset metrów od starego – na nowej działce – ale przy tej samej ulicy, nie wzbudza tak intensywnych wspomnień, może dlatego, że byłyśmy już starsze i częściej jeździłyśmy na kolonie i obozy młodzieżowe.
[1] Petersburg, po depolonizacji przez władze carskie szkolnictwa w Królestwie Polskim, stał się jednym z głównych skupisk studentów polskich i młodzieży uczącej się, zwłaszcza na kierunkach technicznych.
[2] Dom został sprzedany przez pradziadków przed wojną a oni przeprowadzili się do mieszkania przy Rynku.



Prababcia Joanna i jej "guziki”
Najwcześniejsze wspomnienia prababci Joanny Wróblewskiej dotyczą okresu, gdy mieszkała w centrum
Sierpca, niedaleko Rynku. Po śmierci pradziadka Bronisława (zmarł w 1955 r.) zamieszkała w domu swojej
córki, naszej babci, Wandy Chrześcijańskiej.
Mimo, że byłam wtedy dzieckiem, to pamiętam wizyty w mieszkaniu pradziadków. Pamiętam fragmenty
mieszkania, w którym bawiłam się z moimi siostrami, jak również niektóre bibeloty.
Najbardziej zapadły mi w pamięci wspaniałe guziki, które do dziś kojarzą mi się z prababcią Joanną.
Były to kolorowe okazy o wymyślnych kształtach, wykonane z różnych materiałów. Prababcia zbierała je ze
względu na ich piękną formę. Moja siostra do dziś przechowuje na pamiątką kilka guzików z jej kolekcji,
reszta gdzieś się zagubiła na przestrzeni lat.
Zacznę jednak od opisu pokoju. Po lewej stronie od wejścia znajdowało się okno z bardzo szerokim parapetem. Na ścianie, po obu stronach okna, wisiały piękne makaty. Dwie duże o tematyce orientalnej (aplikacje na czarnym płótnie): jedna - przedstawiająca klęczącą na macie japonkę w kolorowym kimonie z tradycyjnie upiętymi włosami, w które wpięte były długie szpilki, z czarką herbaty w ręce, druga - przedstawiała dwóch walczących samurajów. Oprócz tego było kilka małych makatek z ptaszkami i kiściami drobnych owoców. Makaty były haftowane kolorową lasetą (rodzaj szerokiej nici) i wykończone frędzlami na dole. Jedna z nich: gałązka jarzębiny przetrwała w rodzinie do dziś i obecnie wsi na ścianie u mojej siostrzenicy Karoliny Zygadło (praprawnuczki Joanny).
Pod oknem stał stolik (oryginalny ludwik XVI) z krzesłami, który po śmierci prababci Joanny przez wiele lat służył moim Rodzicom na działce, a następnie w studenckich czasach został przez nas sprzedany w Desie w celu sfinansowania wakacji.
Przy oknie wisiał długi skórzany pas do ostrzenia brzytew. Pradziadek Bronisław miał kilka brzytew, w różnych ślicznych oprawkach, jedna była w oprawie z macicy perłowej, która kusiła nas tęczowymi promieniami. Niestety miałyśmy kategoryczny zakaz brania ich do rąk, a leżały schowane w blaszanym kolorowym pudełku, stojącym na parapecie.
Po przeciwnej stronie okna stało łóżko, na ścianie nad łóżkiem wisiał klasyczny kilim, za którym ukryta była wnęka. Podobno w tej wnęce prababcia kogoś przechowywała podczas wojny.
Obok łóżka stała tzw. bieliźniarka, wąska szafa z szerokim ozdobnym gzymsem, drzwiami z kryształowym lustrem i jedną szufladą na dole, poniżej drzwi. Szafa po śmierci prababci (zmarła w 1961 r.) trafiła na działkę Rodziców, a obecnie po renowacji, jako wspaniały antyk, stoi w mieszkaniu u drugiej mojej siostrzenicy Darii Masłowskiej (praprawnuczki Joanny).
W mieszkaniu wisiały również dwa duże obrazy w szerokich ramach, które niepokoiły i ciekawiły nas zarazem, jeden - przedstawiający myśliwych zabijających niedźwiedzia, drugi – rzymskie kapłanki; do tej pory istnieje spór, bo każda z nas przedstawia te obrazy inaczej.
Na wprost drzwi stała olbrzymia komoda. Na komodzie po lewej stronie na koronkowej serwecie stała figura św. Barbary, która po śmierci prababci, zgodnie z jej życzeniem została przekazana do jednego z kościołów w Sierpcu. Na środku komody wraz z innymi „cudeńkami” stała kryształowa kula z kolorowym wnętrzem, którą „wywalczyła”, po śmierci naszej mamy moja najmłodsza siostra. Po prawej stronie stały dwa komplety „szufladek”, ustawione jeden na drugim. Każdy komplet o dł. 40 cm zawierał po trzy szufladki wypełnione - dla nas - dziecięcymi skarbami, m.in. takimi jak guziki, koronki, broszki, koraliki a nawet kolorowe kostki do różnych gier. Prababcia pozwalała nam bawić się tymi wspaniałościami. Pamiętam do dziś ciekawość i radość z jaką, wraz z siostrami, wysuwałyśmy każdą z szufladek i odkrywałyśmy te skarby. Podobny komplet szufladek, nieco większych znajdował się w innym pomieszczeniu. Po śmierci prababci wszystkie „szufladki” były używane przez babcię Wandę, a po jej śmierci dwa komplety, jeden większy i jeden mniejszy zabrałam do siebie i obecnie stanowią wyposażenie mojego mieszkania. Kojarzą mi się z baśniowym światem dzieciństwa i oczywiście guzikami prababci Joanny.

Babcia Wanda
Jak pamiętam babcia Wanda nie była klasyczną, „stateczną babcią”, była dla nas odskocznią od pedantyzmu
naszej mamy, ciągłego sprawdzania i poprawiania, czy dobrze wyglądamy i dobrze się zachowujemy.
Babcia nie przywiązywała większej uwagi do szczegółów, np. regularnych godzin posiłków, nie sprawdzała
czy dokładnie umyłyśmy ręce – działała bardziej emocjonalnie, niż praktycznie.
Dawała nam za to mnóstwo swobody i luzu.
Zabierała na wspaniałe wyprawy i wycieczki:
– nad rzekę – gdzie nad połyskującą w blasku słońca wodą stał stary tajemniczy młyn,
– do Torunia – gdzie po wejściu na ratuszową wieżę, dostawałyśmy pyszne świeże bułeczki z „prawdziwymi” parówkami,
– do lasu – chociaż nie potrafiła zbierać grzybów,
– na cmentarz – który znajdował się po drugiej stronie miasta i trzeba się było przedzierać przez rzekę a następnie wspinać pod wysoką górę, aby przejść przez cmentarne ogrodzenie,
i wiele innych, które dostarczały nam niezapomnianych przeżyć.
Jeśli miałabym wymienić kilka cech, które charakteryzowały Babcię Wandę, to na pierwszym miejscu powiedziałabym, że moja babcia nie umiała wolno chodzić, ciągle gdzieś biegła, spieszyła się. Chodziła w takim tempie, że nikt za nią nie nadążał.
Na drugim miejscu wymieniłabym – jej zamiłowanie do podróży. Zjeździła z dziadkiem chyba całą Polskę pociągiem, zwiedzając wszystkie znane miejsca i zabytki. Do legendy przeszły również jej wyjazdy do Torunia – po zakupy – mimo, że w Sierpcu było pełno sklepów oraz jej wypady, do nas, do Warszawy. Wyjeżdżała rano z Sierpca, przywoziła swoim wnuczusiom, zależnie od pory roku: owoce, słoneczniki, jajeczka, przetwory, ręcznie robiony makaron czy inne wiktuały i popołudniowym pociągiem wracała do Sierpca. Nasz Tata nazywał te jej „naloty” wizytą „Dyla Sowizdrzała”, który zjawiał się nagle, pokręcił po mieszkaniu i równie szybko znikał. Babcia musiała się spieszyć, żeby zdążyć na pociąg odjeżdżający z Dworca Wschodniego, a my mieszkaliśmy na Mokotowie. Rzadko udawało się rodzicom namówić babcię, żeby została do następnego dnia.
Trzecia cecha, z której najpewniej wynikały poprzednie – było działanie pod wpływem impulsu. Jeżeli przyszedł jej do głowy jakiś pomysł, realizowała go na bieżąco. Świetnie to obrazuje poniższe zdarzenie:
Podczas wakacji cała nasza czwórka wstała rano i w piżamach powędrowaliśmy do kuchni na śniadanie. Podczas śniadania babcia dopytywała się, co byśmy jeszcze zjedli i na co mamy ochotę. W pewnym momencie stwierdziła (mimo, że cały stół był zastawiony jedzeniem), że brakuje jeszcze pysznej świeżej wędliny, której akurat nie było w domu. Spojrzała więc na zegarek, która godzina, zakręciła się po mieszkaniu, wzięła torebkę, pobiegła przez ogród na ulicę i dalej przez tory kolejowe na peron, wsiadła do pociągu i pojechała do Torunia – kupić pyszną kiełbaskę dla swoich wnucząt. Dziadkowie mieszkali naprzeciw stacji kolejowej a babcia znała cały rozkład pociągów, które było widać z okien. Nie musiała nawet kupować biletu kolejowego, ponieważ dziadek był pracownikiem PKP i miała darmowe przejazdy. My pod opieką prababci Joanny, która mieszkała w tym czasie z dziadkami, bawiliśmy się w najlepsze, zadowoleni, ponieważ mogliśmy do woli uganiać się z psami po ogrodzie (prababcia już tak nie nadążała za nami, jak babcia).
Babcia Wanda wróciła z Torunia dopiero po południu (w sklepach były kolejki), szczęśliwa, że akurat była dostawa i udało się jej dostać dla nas te najlepsze, najpyszniejsze, wędliny.
Gdy dziadek przyszedł z pracy na przerwę obiadową – żony nie było, obiadu nie było, co go tak bardzo nie zdziwiło. Jak pamiętam ze stoickim spokojem znosił takie wypady swojej Wandzi. Nie musiał nawet martwić się brakiem obiadu, ponieważ zawsze było coś do jedzenia w śpiżarni. Babcia lubiła robić zapasy i jeżeli już gotowała to z rozmachem, tak, że starczało na parę dni. Musiał się tylko sam obsłużyć.
Jednego, czego nieraz brakowało (zwłaszcza gdy przyjeżdżaliśmy bez zapowiedzi), to chleba, za którym babcia nie przepadała. Ubóstwiała natomiast herbatniczki, które jak sięgnę pamięcią zawsze stały w blaszanym pudełku na stole i niekiedy zastępowały jej nawet pieczywo.
Babcia nieraz zaskakiwała nas nie tylko zachowaniem ale i wyglądem. Na co dzień, po domu i do prac w ogrodzie, chodziła ubrana „normalnie”, ale od czasu do czasu raptem zmieniała swój wygląd. Jak sądzimy prawdopodobnie pod wpływem czytanych książek, lub wspomnień z młodości, przenosiła się „wchodziła” w inny świat. Potrafiła np. ubrać się jak wytworna dama i tak pójść po zakupy do miasta, lub do ogrodu. Zakładała wtedy bardzo elegancką sukienkę, koronkowe rękawiczki, wytworny kapelusz. Latem gdy świeciło słońce osłaniała się koronkową parasolką. W zimę zakładała czarne futro z fok, zapinane na duży błyszczący guzik pod szyją, zawieszała na to lisa z puchatym ogonem, którego zapinało się dużą klamrą, łapiąc za ten ogon. My jako dzieci bałyśmy się tego lisa bardzo i obchodziłyśmy go z daleka. Wziąwszy pod uwagę, że Sierpc nie był najelegantszym miastem, a były to lata pięćdziesiąte - budziła spore zainteresowanie wśród mijanych przechodniów, ale dla nas była najpiękniejszą babcią. Zawsze nosiła kolczyki, korale i broszki. Mamy (ja i moja siostra Jola), to chyba po niej ponieważ lubimy się „obwieszać” błyskotkami.
Babcia jeżeli już coś robiła to z pełnym zaangażowaniem i pasją:
Jeżeli haftowała, to w domu było pełno serwet, serwetek, makatek, obrusów oraz narzut własnoręcznie wykonanych. Również na wszystkich poduszkach, poszewkach, prześcieradłach, ręcznikach, koszulach nocnych, obrusach a nawet ściereczkach miała wyhaftowane swoje inicjały, ozdobione wymyślnymi ornamentami.
Jeżeli hodowała kwiaty, to cały dom tonął w kwiatach doniczkowych, a ponieważ było ich tak dużo,
że brakowało miejsca na parapetach, to pod oknami stały jeszcze wymyślne kwietniki, na których, na
różnych wysokościach ustawiała swoje hodowlane kwiatowe arcydzieła.
Ustawiała też cięte kwiaty w wazonach, które roznosiły wspaniałe zapachy; nawet w kuchni na kredensie
miała swój ulubiony biały wazon „Villeroy & Boch” zawsze pełen ogrodowych kwiatów lub kwitnących
gałązek.
W ogrodzie zawsze kwitły konwalie, dalie, peonie, cynie, malwy itp. Rosły także krzewy bzów, jaśminu
oraz całe mnóstwo róż. Oryginalnym dodatkiem były rośliny przypominające Babci jej ogródek we Francji,
a mało popularne wówczas w okolicy, m.in. różnokolorowe kalie oraz krzewy buldeneżu (z francuskiego boule de neige).
Najbardziej hołubionym jednak kwiatem ogrodowym Babci były tzw. „złote kule”, z którymi wiąże się rodzinna opowieść o pierwszym spotkaniu dziadków, które w efekcie zakończyło się małżeństwem.
Kochała zwierzęta, w domu było zawsze kilka psów i kotów, dokarmiała i pomagała „znajdom”, szukała im domu, ale to zasługuje na odrębne wspomnienie.
Zapomniałam o jeszcze jednej ważnej namiętności babci – codziennie wieczorem spisywała ważne, jej zdaniem, wydarzenia oraz swoje przemyślenia na ten temat. Był to swego rodzaju pamiętnik. Zapisywała również, ale już hasłowo różne sprawy i wizyty rodziny, sąsiadów, znajomych, w kalendarzu. Pamiętam, że był to duży kalendarz, rozmiaru A4, taki używany przez rolników – przy każdej dacie było sporo miejsca na notatki. Kilka takich kalendarzy z poprzednich lat zawsze leżało na strychu i z ciekawością je wertowałyśmy, zwłaszcza wpisy z naszego pobytu u babci. Niestety do dzisiejszych czasów nic z tych zapisków nie przetrwało – a szkoda.
Teraz, w wieku 67 lat ja również, podobnie jak moja babcia, spisuję codziennie w kalendarzu wszystkie ważne dla mnie wydarzenia i spotkania oraz ustawiam w kuchni kwiaty w babcinym wazonie; na szczęście pozostał w rodzinie. Na uśmieszki mojego męża z dumą wyjaśniam, że to skłonność rodzinna.
Podobnie, jak babcia Wanda nie potrafię wolno chodzić. Podczas spacerów, mój mąż ciągle pyta „dokąd tak pędzisz”. Tę cechę po babci „szybkiego chodzenia” odziedziczyły także moje siostry, a wcześniej mama.


Złote Kule
Historia poznania się babci Wandy i dziadka Leona bardzo nas fascynowała, ponieważ babcia zawsze ją
wspominała z rozmarzeniem, ustawiając złociste kwiaty, tzw. „złote kule” w wazonie lub przycinając ich
rozłożyste pędy w ogrodzie. Złote kule, całe ich ogromne kępy rosły z prawej strony domu oraz wzdłuż
siatki odgradzającej ogród warzywny od podwórka. Widać je było z okna w kuchni, a w upalne dni, gdy
było ono otwarte, ich pełne jaskrawo-żółte główki zaglądały bezpośrednio do mieszkania, przechylając się przez parapet. Kwitły bardzo obficie przez całe lato do późnej jesieni. Mimo, że wymagały stałej pielęgnacji: podcinania – rozrastały się intensywnie, podwiązywania – miały bardzo wysokie wiotkie pędy; były to
ulubione kwiaty babci.
Przez cały długi okres kwitnienia babcia kręciła się przy nich często – coś poprawiając, coś przywiązując, coś wycinając, usuwała także przekwitłe kwiaty, podlewała, nawoziła, jednym słowem – żeby całość ładnie się prezentowała.
Jak głosi rodzinna opowieść dzięki złotym kulom babcia poznała dziadka i dlatego w ich pielęgnację wkładała całe serce.
A było to tak:
Po przyjeździe z Warszawy do Sierpca pradziadkowie zamieszkali w domu z ogródkiem koło mleczarni. W
ogrodzie tym kwitły różne kolorowe kwiaty, m.in. także złote kule posadzone wzdłuż płotu od strony ulicy,
a ponieważ były bardzo wysokie wystawały ponad ogrodzenie. Babcia Wanda, już jako młoda panna bardzo
dbała o kwiaty i spędzała w ogródku dużo czasu.
Dziadek Leon, przechodząc tamtędy codziennie do pracy i z pracy, któregoś dnia, zauważył młodą
„piękność” i uległ jej czarowi. Jak opowiadała później babcia, nie bardzo wiedział jak nawiązać z nią kontakt. Zanim zdecydował się na rozmowę przez parę dni, intensywniej niż zwykle, krążył w tę i z powrotem wzdłuż całego ogrodzenia zerkając do środka. Za którymś podejściem babcia Wanda także go zauważyła,
a ponieważ był przystojnym, ciemnowłosym młodzieńcem z uroczym wąsikiem, również zaczęła
zerkać „dyskretnie” na kręcącego się nieznajomego.
W końcu dziadek Leon zdobył się na odwagę, stanął przy złotych kulach i spytał babcię, siedzącą w ogródku
– „co to za piękne egzotyczne kwiaty i czy mógłby dostać chociaż jeden taki złocisty kwiat”. Babcia, podobno
krygowała się na „taką zaczepkę”, ale w końcu zerwała kilka złotych kul i podarowała nieznajomemu.
Dziadek ośmielony jej gestem, coraz częściej zatrzymywał się przy furtce do ogrodu i rozmawiał z babcią,
która po kryjomu przed swoją mamą a naszą prababcią Joanną, wymykała się do ogródka i udając
zapracowaną wyglądała miłego młodzieńca.
Po kilku takich rozmowach, babcia pozwoliła mu wejść – aby wygodniej było rozmawiać – do ogródka i tu
wkroczyła prababcia Joanna, wychodząc z domu i bezceremonialnie wypytując młodego człowieka: kim jest,
jak się nazywa, gdzie pracuje i mieszka. Uznając jednak, że to przyzwoity, przystojny i poważny młodzieniec zaprosiła go na herbatę i tak zaczęły się oficjalne wizyty dziadka Leona u Wandzi, które po dłuższym czasie zakończyły się ich małżeństwem.
Jak mówiła babcia, mimo, że dziadek często ich odwiedzał nadal zwracali się do siebie oficjalnie. Opowiadała nam, że nawet w dniu ślubu, poprawiając kwiatek w butonierce dziadka mówiła „Panie Leonie, kwiatek się panu przekrzywił”. Gdy byłyśmy starsze, po takich opowieściach, śmiejąc się z siostrami pytałyśmy, kiedy „Pan Leon” w końcu stał się dla babci Leonem, a później Leosiem, niestety tutaj babcia była mniej wylewna w opowiadaniu.
I tak „Rudbekia Naga – pełna”, pospolita bylina wieloletnia o pełnych żółtych kwiatach, nazywana złotymi kulami, rosnąca wówczas powszechnie w parkach, ogrodach i wiejskich ogródkach, stała się dla babci Wandy i dziadka Leona „najpiękniejszym kwiatem – magicznym symbolem ich miłości”, a dla nas przedmiotem rodzinnej legendy.
Myślę, że dzięki tym babcinym opowieściom, te złociste kwiaty mają również dla nas znaczenie. Hodowała je na działce nasza mama, obecnie hoduje moja siostra w swoim ogrodzie, a ja zawsze się uśmiecham na ich widok. Na szczęście mogę oglądać je całe lato gdyż rosną na Ursynowie obok mojego bloku, wzdłuż parkanu okalającego budynek.



Dziadek Leon i "francuskie lustro”
Ja, moje dwie siostry i nasz brat cioteczny Włodek, często spędzaliśmy lato u naszych dziadków w Sierpcu.
Dziadkowie mieli duży dom z dwoma ogrodami: warzywnym i kwiatowym wokół domu oraz olbrzymi sad,
pełen różnych drzew owocowych, krzaków porzeczek, malin i agrestu.
Sierpc to najwspanialsze miejsce i najwspanialsze wspomnienia z dzieciństwa, a obecnie niewyczerpane
źródło rodzinnych anegdot, związanych głównie z babcią Wandą, która była nietuzinkową osobą;
ta nietuzinkowość i wyjątkowość dotyczyła także jej męża dziadka Leona zwanego przez babcię „Leosiem”.
Pokoje w domu dziadków miały układ amfiladowy. Nam, niezwykle żywym dzieciom, bardzo to odpowiadało
ponieważ mogliśmy gonić się na dłuższym odcinku, otwierając z hukiem kolejne drzwi lub chować się za
portierami zawieszonymi na drzwiach. Pamiętam, że portiery były bordowe, bardzo ozdobne, przywiezione przez dziadków przed wojną z Francji. Oczywiście szalone zabawy odbywały się głównie pod nieobecność dziadków i wydarzenie, które opisuję, dotyczy również takiej sytuacji.
W pierwszym pokoju, bezpośrednio w sąsiedztwie drzwi, wisiało duże kryształowe lustro przywiezione z Francji. Składało się ono z dwóch oddzielnych części: mniejszej – obrazu olejnego, umieszczonego nad lustrem, przedstawiającego bukiet kwiatów w niskim wazonie, i większej – lustra. Całość była oprawiona, w kunsztowną ramę.
W trakcie jednej z zabaw, całej naszej czwórki, polegającej m.in. na gonieniu się, uciekając – kto kogo gonił a kto uciekał już nie pamiętam – tak mocno trzasnęliśmy drzwiami, że drzwi odbijając się uderzyły w ramę, a uderzone lustro rozpadło się na drobne kawałki. W ramie pozostał wyłącznie obraz i puste miejsce po lustrze, wypełnione szarą dyktą, stanowiącą część tylnej oprawy. Widząc takie zniszczenia uciekliśmy wystraszeni do sadu i schowaliśmy się przed babcią na drzewie wiśni, myśląc – jak to dzieci – że nas nie znajdzie.
Nasza „wspaniała” babcia po powrocie do domu, zobaczyła na ścianie przekrzywioną ramę, potłuczone
kawałki lustra leżące na komodzie i podłodze; pod lustrem na komodzie, na szczęście w całości,
"zachowały" się dwie figurki dziewczyn - jedna zaczytana, druga pisząca - które w rodzinie dzięki temu,
że nie uległy zagładzie przetrwały do dziś.
Babcia domyśliła się, że pewnie uciekliśmy w popłochu z domu do ogrodu. Posprzątała więc szczątki
lustra, przygotowała kisiel, odnalazła nas w sadzie i zamiast bury – „biedne dzieciaczki tak się wystraszyły” – poczęstowała pysznym deserem i ciasteczkami.
Nie byliśmy tylko pewni jak na stłuczenie lustra zareaguje dziadek. Dziadek codziennie rano spiesząc się do pracy, przed wyjściem, wyjmował z kieszeni grzebień i przeczesywał włosy przed lustrem. Babcia postanowiła, że na razie nic mu nie powiemy i dochowała tajemnicy. Dziadek przez kilka kolejnych dni, jak zawsze rano spoglądając w lustro, pośpiesznie poprawiał fryzurę i … nie zauważył, że zamiast lustra jest dykta. Dla naszej czwórki, która z ukrycia obserwowała dziadka, była to taka frajda i zabawa, że pamiętamy to wydarzenie do dzisiaj i wspominamy jako rodzinną anegdotę przy każdej uroczystości rodzinnej. Dziadek w końcu jak się zorientował „pojękiwał”: że to lustro przetrwało transport z Francji, całą wojnę i dopiero nasza rozbrykana gromadka dała mu radę.
Nie pamiętamy tylko, kto ostatni uderzył drzwiami w ramę i pozbawił dziadków francuskiego lustra.


Ręcznie robiony makaron
Ręcznie robiony przez babcię makaron też zasługuje na kilka słów wspomnień, była to bowiem cała ceremonia.
Mąka musiała być najlepszego gatunku, dziadek „Leoś” specjalnie, jak się mawiało u babci, „jeździł po nią do młyna”, jajeczka najświeższe, no i najważniejsze, czar i magia wykonania – aby makaron był smaczny.
Gdy nadchodził dzień robienia makaronu babcia przez cały dzień stała w kuchni przy dużym stole i działała: przesiewała mąkę, wbijała jajeczka a wbijała ich bardzo dużo, dolewała wody, mieszała składniki, wyrabiała ciasto a na końcu wałkowała duże placki.
Placki, które cała nasza trójka lub czwórka w zależności od tego czy był z nami nasz brat Włodek, układała na porozkładanych w całym domu arkuszach szarego (specjalnie w tym celu dobranego i kupionego) papieru – do wyschnięcia.
Babcia pozwalała nam, każdemu po kolei, brać udział we wszystkich czynnościach wyrabiania i wałkowania ciasta, a była to dla nas, jak pamiętam, wielka frajda i zabawa.
Nikt nie zwracał uwagi na rozsypaną mąkę, rozdeptane przez nas kawałki ciasta lub niedoniesione na miejsce w całości, a zwłaszcza o prawidłowym kształcie, placki.
Suszącymi się plackami pokryte były oba łóżka dziadków w ich sypialni, tapczan i kanapa w naszych pokojach, a nawet kwiecista otomana w stołowym oraz wszystkie płaszczyzny mebli, na których mogły się utrzymać arkusze szarego papieru.
Problem był tylko z dwoma babci kotami, które nie respektowały „plackowych intruzów” na swoich ulubionych miejscach i bezceremonialnie układały się między nimi lub zrzucały na podłogę.
Jak pamiętam babci kotom, podobnie jak wnuczusiom, wszystko uchodziło płazem.
Krążki ciasta po delikatnym przeschnięciu były znoszone do kuchni i krojone: najpierw w długie pasy, a później w zależności od przeznaczenia, jeżeli do rosołu – to drobniutko, jeżeli na inne potrawy – to grubiej, jeśli na łazanki – to w kwadraciki.
Po pokrojeniu makaron ponownie rozkładaliśmy na arkuszach papieru, gdzie leżał, co jakiś czas przerzucany, do całkowitego wyschnięcia; i już był gotowy. Ten na później babcia przechowywała w spiżarni w płóciennych woreczkach, z których każdy miał dołączoną karteczkę z datą i rodzajem makaronu.
Z resztek ciasta mogłyśmy ulepić różne zwierzątka i postaci – w zależności od tego, jak kto potrafił formować i lepić, tak wyglądały – które po ugotowaniu przez babcię smakowały, nam dzieciom, najbardziej.
Makaronu babcia robiła od razu duże ilości, jak mówił dziadek „wystarczyłoby na pułk wojska”, ale był tak smaczny, że znikał szybko. Do dziś pamiętamy smak tego makaronu, niestety nie do powtórzenia, nie ma bowiem już tej mąki, takich jaj i magii przy robieniu.
Dla podtrzymania rodzinnej tradycji moja siostrzenica Daria urządza w swoim domu wspólne lepienie pierogów (makaron kupuje się niestety w sklepie), w którym biorą udział trzy pokolenia a liczba jednorazowo robionych pierogów dorównuje babcinym kluseczkom. Później część pierogów (tych, z kapustą i grzybami) ląduje na wigilijnym stole mojej najmłodszej siostry, przy którym od wielu lat gromadzi się cała nasza trójka wraz z rodzinami.
Źródło: wiersz ze str. 40, Mirosław Chrześcijański, Myśli rymowane, Wydawnictwo AWB
Jak głoszą rodzinne przekazy, kobiety w rodzinie używały zawsze dużo koperku, jest to zresztą warzywo,
które jeżeli mogę „wciskam” do większości potraw. Jako dowód na rodzinne słabości przytoczę wiersz
napisany przez naszego wujka Mirosława Chrześcijańskiego, który ukazał się w tomiku wierszy
wydanych w 2001 r.:
Koper
Koperku ogrodowy,
Koperku zielony,
Jesteś w naszej kuchni
Mało doceniony.
Większość naszych pań – gospodyń
Koperek używa,
Tylko wtedy, gdy młode ziemniaki
Z nim na obiad spożywa.
Zaś inne posiłki,
Tak jak zupa koperkowa
Lub parówki w koperkowym sosie,
To jak w życiu bywa,
Takich potraw mało się spożywa.
Co zostało ci koperku
Na dalsze twe lata?
Rośnij dalej tak jak rosłeś
W barwie swej zieleni,
Może kiedyś, poczekajmy
Wszystko się odmieni.

„Meduza” na obiad
Nasza babcia Wanda, a raczej jej mama Joanna – bo babcia była jedynaczką – miała liczną rodzinę, która bywała
na różnych niedzielnych i świątecznych obiadach. Rodzina jak wynikało z opowieści starszych, była raczej
uzdolniona artystycznie. Ktoś malował obrazy, inny odnawiał zabytkowe rzeźby kościelne (niestety nie wrócił
z wojny), jeszcze inny, ten o którym w rodzinie do dziś krąży anegdota o „meduzie”, grał na skrzypcach.
Anegdotę znamy z opowiadań naszego ojca, który często ją przytaczał, gdy jedna z nas zbyt długo marudziła
przy talerzu zupy.
Którejś niedzieli w latach pięćdziesiątych do domu naszych dziadków Leona i Wandy w Sierpcu zjechała,
nie wiemy z jakiej okazji, prawie cała rodzina. Między innymi, jak wynikało z opowieści naszego taty, Skrzypek,
już z wyglądu uduchowiony artysta z bardzo długimi i wąskimi palcami, trzymający się na uboczu, jakby
gromada hałaśliwej rodziny nie należała do niego.
Babcia nasza Wanda, a była to osoba niekonwencjonalna, często zachowująca się można by rzec artystycznie,
emocjonalnie, a na pewno nieprzejmująca się drobiazgami, przygotowywała obiad.
Większość członków rodziny zgromadziło się w stołowym. W kuchni, oprócz babci był nasz ojciec, miał nosić
talerze z zupą i ciotka Henia (żona brata naszej mamy), która zupę nalewała.
Babcia Wanda, która kończyła przygotowywać drugie danie, w którymś momencie rozbiła niechcący jajko, a nie mając go gdzie wrzucić, niewiele myśląc, wrzuciła zawartość z pękniętej skorupki do gotującej się zupy. Jak opowiadał to później nasz tata, żółtko gdzieś zniknęło, a z białka na powierzchni zupy powstały przezroczystobiałe frędzle, jednym słowem „meduza”. Ciotka Henia, która nalewała zupę, w pierwszym momencie zastygła przerażona, ale nabrała zupy z „meduzą” wlała na talerz i podała mojemu tacie.
Mój ojciec zaniósł zupę do stołowego i postawił przed Skrzypkiem, bo akurat na niego wypadło.
Kiedy już wszyscy usiedli do stołu i zaczęli jeść zupę, mój ojciec i ciotka Henia musieli mocno powstrzymywać się od śmiechu, gdy Skrzypek, trzymając łyżkę długimi wąskimi palcami, dyskretnie, aby inni tego nie widzieli, odsuwał niewiadomego pochodzenia kawałki „meduzy” na kant talerza.

Psy i listonosz
Przed domem babci Wandy, u której wraz z dwoma siostrami spędzałam wakacje, rósł olbrzymi stary,
rozłożysty, ale dość niski, orzech włoski. Ponieważ lubiłyśmy łazić po drzewach, to często bawiłyśmy się ukryte
między jego konarami, siedząc godzinami na grubych gałęziach. Któregoś lata, za namową babci, dziadek
zamontował dla nas na orzechu włoskim trzy półeczki, żeby było nam wygodniej siedzieć, natomiast babcia
podarowała nam trzy druciane koszyki na owoce, w których wciągałyśmy na górę swoje lalki i inne skarby,
zawieszając je na gałęzi nad głową za pomocą haczyka przyczepionego do pałąka kosza.
Jednego dnia postanowiłyśmy zabrać na orzech również dwa pieski babci, nieodłącznych towarzyszy naszych
zabaw i wypraw. Pieski były niskiego wzrostu, ale bardzo odważne i bojowe. Oba słynęły w całej okolicy z tego,
że głośno ujadały na wszystkich, a zwłaszcza na osoby w mundurze, wyjątkowo zaś na listonosza.
Ponieważ dom babci był usytuowany w oddaleniu od ulicy to listonosz nie zostawiał listów w skrzynce przy zewnętrznej bramie tylko szedł ścieżką ogrodową, zatrzymywał się przy wewnętrznej furtce i czekał aż babcia zabierze do domu szczekające i rzucające się na furtkę psy i dopiero wchodził na podwórko, żeby pogawędzić z babcią.
Tego dnia, gdy siedziałyśmy z psami na orzechu przyszedł również, a nie widząc psów i nie słysząc ich ujadania, wszedł na podwórko aby jak zawsze pogawędzić z babcią. Stanął bezpośrednio pod naszym drzewem. Psy cicho pomrukując obserwowały listonosza z góry, my też siedziałyśmy cicho. Dopiero jak głośno zawołał na babcię, aby ją przywołać, psy zerwały się z naszych kolan i z głośnym szczekaniem skoczyły na niego z drzewa – jeden na głowę, drugi na plecy. Listonosz ze strachu, nie wiedząc co się dzieje, tak wrzeszczał i uciekał machając rękami, że było go słychać u wszystkich sąsiadów. Psy oczywiście, jazgotały coraz zacieklej goniąc uciekającego po całym podwórku listonosza – uratowała go dopiero nasza babcia.
Skończyło się tym, że listonosz śmiertelnie się na nas obraził i do końca wakacji zostawiał listy w skrzynce przy zewnętrznej bramie, oświadczając babci, że „nie wejdzie na teren posesji, dopóki te małe diablice łażące z psami po drzewach nie wyjadą do Warszawy”. Babcia, jak zawsze stanęła po naszej stronie wyjaśniając, że „psy atakują ludzi, którzy nie lubią zwierząt i się ich boją”, a w końcu, były to tylko dwa małe pieski.
Przez te wszystkie lata na hasło – orzech, psy i listonosz wszystkie trzy zanosimy się śmiechem, wspominając biednego listonosza i jego wrzaski oraz nasze wspaniałe zabawy na starym orzechu włoskim.

Sierpc i "klatka dla królika"
Dom naszej babci Wandy posiadał strych, dla nas – czwórki dzieci przebywających
u niej na wakacjach – nieprzebrane bogactwo doznań i wspaniałe miejsce zabaw.
Babci przeważnie nie chciało się wchodzić na strych po wąskich schodach i stale
sprawdzać co aktualnie „knujemy”.
Ja, moje dwie siostry i nasz cioteczny brat Włodek często chowaliśmy się przed
dorosłymi na strychu i myszkowaliśmy po wszystkich jego zakątkach, odkrywając
coraz to nowe skarby.
To tu zaczęła się moja miłość do książek, których było tam mnóstwo i to przeważnie
nieadekwatnych dla takich małolatów jak my. Mimo to, czytałyśmy wszystko po kolei,
z zapartym tchem, nie zawsze rozumiejąc do końca niuansów skomplikowanych akcji
i emocji bohaterów.
Ze strychem babci łączy się wiele wydarzeń, które przeszły do rodzinnych legend – jedna z nich dotyczy klatki dla królika.
Sąsiad babci – ogrodnik – miał małe króliki, które bardzo nam się podobały. Podczas jednej z wizyt sąsiedzkich obiecał nam królika pod warunkiem, że przyniesiemy dla niego klatkę. Obawialiśmy się jednak, że babcia nie zgodzi się na nowe zwierzę. Na wakacje u babci zabieraliśmy zawsze naszego psa i chomika, a babcia również miała całą menażerię własnych zwierząt.
Nasz „pomysłowy” brat wymyślił więc, że sami po cichu – oczywiście bez pytania babci o zgodę – zbudujemy klatkę, weźmiemy królika od sąsiada, przyniesiemy go do domu i schowamy w ogrodzie.
Do budowy szkieletu klatki użyliśmy starych złotych, ozdobnych ram do obrazów, które leżały na strychu, jak się później okazało zabytkowych. Żeby nie wzbudzać podejrzeń dziadków potrzebne narzędzia, gwoździe i kawałki siatki przemycaliśmy przez okno. Na strychu były dwa duże okna umieszczone po przeciwległych stronach, w szczytowych ścianach budynku. Pod jednym z nich, od strony ogrodu, rosło bardzo duże drzewo owocowe, po którego konarach wspinaliśmy się na górę i wchodziliśmy na strych przez okno, omijając kuchnię, w której stale urzędowała babcia. Schody na strych były umieszczone za kuchnią. Po cichu, jak nam się zdawało, pozbijaliśmy gwoździami kilka ram, budując z nich coś na kształt skrzynki. Boki tak skonstruowanej klatki próbowaliśmy okręcić kawałkami siatki, którą podwędziliśmy z warsztaciku dziadka, wycinając z dużej belki potrzebne nam kawałki.
Niestety, zanim dokończyliśmy dzieła, dorośli zaniepokojeni przedłużającym się brakiem naszych kłótni i dochodzącym z góry stukotem młotków, wkroczyli na strych i przerwali nam wspaniałą zabawę. Dla nich dłuższa cisza lub brak kłótni między nami zawsze oznaczał, że „coś wspólnie knujemy”.
Tym razem nie poszło tak gładko jak przy poprzednich wybrykach, tym bardziej, że dzień wcześniej rozjuszyliśmy duże stado os; za pomocą wyjątkowo długiej rurki nasz pomysłowy brat Włodek dmuchał im do gniazda, wychylając się niebezpiecznie z okna na strychu, które potem gdy wylatywały rozjuszone osy pośpiesznie zamykaliśmy – przez cały dzień nikt nie mógł pokazać się przed domem.
Babcia z wielkim hukiem odwiozła nas do Warszawy i przekazała rodzicom z komentarzem „co za nieznośne dzieci, to nie na moje nerwy, nigdy więcej nie przysyłajcie ich do mnie samych”.
Jak zawsze po tygodniu, gdy opadły emocje, babcia Wanda zjawiła się w naszym mieszkaniu w Warszawie, żeby zabrać „swoje słodkie i kochane wnuczusie do siebie”.
Pięknych, zabytkowych ram nie udało się uratować, zostały zbyt solidnie zdewastowane przez małych budowniczych, ale pojęcie klatka dla królika, żyje ciągle w naszej świadomości i przypomina jedną z rodzinnych anegdot związanych z Sierpcem i babcią Wandą.

Babcia Wanda i jej „karafeczki”
Z jednej strony domu Babci Wandy, znajdował się duży taras, sięgający do wysokości parapetu
okna pokoju stołowego, do którego można było zaglądać siedząc na tarasie.
Na taras wchodziło się z zewnątrz domu – w pokoju stołowym nie było drzwi tarasowych – a przez duże
trójskrzydłowe okno mogły wchodzić i wychodzić wyłącznie babcine koty, dla których zawsze było
otwarte jedno ze skrzydeł okna, oraz my, jak nie widziała tego babcia. Taki dziwny taras powstał przez
przebudowę i wykorzystanie, nie do końca zburzonego, pokoju.
Tuż po wojnie, gdy nasza mama i wujek założyli własne rodziny i wyprowadzili się do Warszawy, dziadek –
nauczony życiowym doświadczeniem kiedy najpierw Niemcy, w czasie wojny dokwaterowali lokatorów,
a później władza ludowa przymierzała się już do zajęcia tych pokoi – postanowił wyburzyć oba.
Pomieszczenie, a w zasadzie bardzo niski pokój pod tarasem, służyło Babci głównie do przechowywania różnego rodzaju pustego szkła, wykorzystywanego później na przetwory warzywne, owocowe i soki. Gotowe przetwory, których robiła babcia mnóstwo, zimowały w piwnicy, umieszczonej pod domem, gdzie było chłodniej i ciemno.
Pod tarasem Babcia trzymała więc mnóstwo kolorowych butelek, słoików, słoi, również puste gąsiory na wino oraz wszelkiego rodzaju karafki, karafeczki i ozdobne butelki do podawania wina na stół. Większość z nich posiadała piękne szklane korki, zakrętki i zatyczki o wymyślnych kształtach i w różnych kolorach – jak pamiętam były wiśniowe, błękitne, złociste i brązowe. Takie cudeńka idealnie nadawały się do naszych zabaw „w dom” czy „sklep”, oczywiście bez wiedzy Babci, która zabroniła nam wchodzić pod taras w obawie o swoje szklane królestwo.
Nasza ciekawość i ciągoty do wszystkiego „co zakazane” i tym razem narobiły nam kłopotów.
Po naszym wyjeździe Babcia zauważyła, że zniknęła większość zakrętek, koreczków i korków od jej ulubionych karafeczek, słoiczków i buteleczek, no i z wielkim hukiem pojawiła się w Warszawie żądając od biednych Rodziców, żeby przeprowadzili śledztwo, gdzie się one podziały. Niestety ani ja, ani moje dwie siostry nie mogłyśmy sobie przypomnieć, która z nas ostatnia bawiła się nimi i gdzie je zostawiłyśmy (pewnie gdzieś w ogrodzie). I tak oto śliczne babci karafeczki i kolorowe buteleczki, głównie do wina, zostały pozbawione koreczków.
Dziadkowie lubili wino, a ponieważ sad był ogromny, nastawiali jesienią wiele gąsiorów wypełnionych różnymi owocami. Przez cały rok, do następnych zbiorów, opróżniali swoje zapasy goszcząc rodzinę, sąsiadów i znajomych, owocowym winem. Nigdy nie podawali wódki. Jak pamiętam, z tą niechęcią Babci do mocnych alkoholi wiąże się śmieszne dziwactwo; Babcia uważała, że picie wina własnej roboty jest naturalne, ale każdego kto kupował wódkę w sklepie, uważała niemalże za pijaka.

Pięć słoi w jeden dzień
Ja i moje dwie siostry spotkałyśmy się parę dni temu w kawiarni „Mozaika” z wujkiem Mirkiem,
bratem naszej mamy oraz jego synem Włodkiem, uczestnikiem naszych wspólnych dziecięcych
wyjazdów do Sierpca.
Celem spotkania było przedstawienie im dotychczas napisanych przez nas wspomnień i anegdot.
Głównie chodziło nam jednak o uściślenie i doprecyzowanie niektórych dat i faktów z życia
dziadków i pradziadków, co do których miałyśmy wątpliwości lub zapamiętałyśmy je nieco inaczej.
Wujek Mirek, mimo swoich 89 lat, nie sprawił nam zawodu i ze swadą opowiadał o swoich
dziadkach i rodzicach, a także naszej mamie, przytaczając mnóstwo szczegółów i ciekawostek
z ich życia. Muszę dodać, że przekazywanie sobie rodzinnych opowieści, a zwłaszcza tradycji,
to wspólna cecha całej rodziny mamy – myślę, że nasza teraz też.
Wszyscy bawiliśmy się doskonale wracając we wspomnieniach do tamtych lat. Jedną z
przytoczonych przez wujka opowieści, ponieważ aż trudno uwierzyć że wydarzyła się
autentycznie, postanowiłam niżej opisać. Idealnie oddaje osobowość rodziny i babci Wandy
a wpisuje się w klimat naszych wcześniejszych wspomnień sierpeckich, chociaż dotyczy dzieciństwa mamy i wujka.
Nasza mama miała na imię Klara, ale wujek Mirek w dzieciństwie, jak większość dzieci nie wymawiał wszystkich liter, więc mówił do niej „Lala”, co przyjęło się w całej rodzinie, a później nawet nasz Tata mówił do niej Lalka.
Babcia Wanda, jak co roku na jesieni, przygotowywała przetwory na zimę i poprosiła swoje dzieci: Lalcię i Mirusia (młodszego o dwa lata braciszka Klary), o przyniesienie dużego słoja. Sama, nie mogła odejść od kuchni mieszając gotujące się konfitury.
Słoiki, jak opowiadał nam wujek znajdowały się w pomieszczeniu gospodarczym, stojącym w ogrodzie, do którego prowadziła drewniana furtka, zamykana na silny zatrzask, rodzaj mocnej sprężyny, która sama z dużą siłą zatrzaskiwała otwartą lub uchyloną furtkę. Było to bardzo wygodne, gdy dziadkowie wracając z ogrodu mieli ręce zajęte koszami owoców lub warzyw – wystarczyło pchnąć furtkę nogą, nie martwiąc się o jej ponowne zamknięcie. Jak pamiętam, podobny mechanizm funkcjonował również za czasów naszego dzieciństwa.
Lalka z Mirusiem, odcinek z domu do komórki, pokonali biegnąc – kłócąc się jednocześnie – o to,
któremu z nich mama poleciła przynieść słój, czyli kto jest ważniejszy i sprytniejszy. Lalcia
bardziej przebojowa podobno argumentowała, że ona jako starsza ma pierwszeństwo. Miruś
nie ustępował i szybciej wpadł do pomieszczenia gospodarczego. Słoje, tak, jak poinstruowała
ich babcia Wanda, stały wysoko na półce – było ich pięć.
Ponieważ Miruś, jako niższy, nie mógł dosięgnąć półki, Lalcia pierwsza złapała słój. I tu
rozpoczęła się szamotanina, popychania i wzajemne wyrywanie „zdobyczy”, efekt – pierwszy słój
roztrzaskał się o podłogę.
Miruś, bardziej spokojny i bojaźliwy, wystraszył się i pozwolił Lalci wziąć i nieść następny słój.
Mama niosła, a on dreptał wokół, biadoląc nad stłuczonym słojem. Mama dumna, że niesie i jest
ważniejsza od brata, wspaniałomyślnie pozwoliła mu przytrzymać furtkę. Niestety, Miruś puścił
ją za wcześnie, za nim Lalcia zdążyła przejść. Pech, uderzony drzwiczkami furtki – drugi słój
roztrzaskał się z hukiem.
Mama oczywiście orzekła, że to wina brata, ale pozwoliła mu nieść następny słój, po który
pomaszerowali zgodnie do komórki. Niestety, przejęty wyjątkowym zadaniem Miruś taszcząc
duży słój, z wrażenia potknął się przed samą furtką i słojem rąbnął w słupek furtki, zanim
Lalcia zdążyła ją otworzyć – to już trzeci słój.
Nie było im wesoło, trzy słoje to stanowczo za dużo. Lalka bardziej sprytna, pierwsza pobiegła do domu, informując babcię, że Miruś potknął się i stłukł słoik, za nią wpadł szlochający brat mówiąc z płaczem, że Lalcia też stłukła.
Babcia Wanda kazała im zostać w domu, popilnować garnków i sama pobiegła do pomieszczenia gospodarczego.
Ponieważ na półce zostały już tylko dwa słoje, wzięła jeden i spiesząc się, jak zawsze pchnęła nogą zamkniętą furtkę, przeszła przez nią tyłem żeby osłonić duży słój, który trzymała w obu rękach, i w momencie gdy odwracała się przodem, furtka zamknęła się z impetem zahaczając milimetrami niestety o niesiony słój – tak to już czwarty słój.
Babcia spojrzała na potłuczone szkło, zakręciła się w kółko, złapała jakiś kołek, otworzyła i podparła drzwiczki furtki tym kołkiem, żeby się nie zamykały. Następnie wróciła po ostatni słój i zadowolona popędziła z nim do domu.
Jak opowiada wujek Mirek pech nie opuszczał ich tego dnia. Przy naciskaniu klamki od drzwi kuchni słój, nie wiadomo jakim cudem, wymknął się z rąk naszej spieszącej się babci (a ich mamy) i bęc o podłogę – niewiarygodne, ale piąty tego dnia.
Nasza niekonwencjonalna babcia Wanda stanęła na środku kuchni i skwitowała całe zdarzenie jednym zdaniem „jutro z samego rana pojadę do Torunia po nowe słoje, tam mają najlepsze i takie, jak lubię”. Jak powiedziała tak zrobiła. Następnego dnia wróciła z Torunia z trzema nowymi słojami. Można było tłuc dalej.

.png)

Maśka
W Sierpcu, u babci Wandy, zawsze było kilka zwierząt. Przeważnie mieszkały tam jednocześnie dwa koty oraz dwa lub trzy psy. Z psów najbardziej zapamiętałyśmy te małe: Łatkę i Sunię, stałych towarzyszy
naszych wakacyjnych zabaw, z kotów Maśkę. Pamiętam też pięknego owczarka niemieckiego o imieniu
Noar.
Babcia kochała zwierzęta i tą swoją miłość do „naszych małych braci” przekazała nam w genach.
W naszym domu również zawsze był pies oraz dodatkowo jakieś inne zwierzątko – chomik, świnka
morska lub rybki. A zaczęło się od ratlerka Murzynka, którego Rodzice dostali od naszej prababci Joanny
w prezencie ślubnym.
Maśka pobiła jednak wszystkie rodzinne zwierzęta długowiecznością, żyła prawie 21 lat. Była przy tym
bystrym i inteligentnym kotem. Posiadała białe umaszczenie w ciemnoszare i czarne łaty. Jedną łatę
miała na łebku, powyżej pyszczka i oczu, obejmowała ona oba kocie uszka i tył głowy, większą na tylnej
części grzbietu i dwie mniejsze łatki z boku i na tyle. Miała również bardzo długie białe wąsy, którymi nas
strasznie łaskotała, budząc nad ranem i zachęcając do porannych zabaw.
Maśka to rodzinna legenda i mnóstwo wspomnień z dzieciństwa.
Dziadek Leoś przyniósł ją do domu w czasie wojny, jako maleńkiego kociaczka. Jak opowiadała nam babcia Wanda: w czasie wojny Niemcy wysiedlali z Sierpca wszystkich Żydów, wypędzając ich z domu wraz z całymi rodzinami i niewielkim dobytkiem, resztę musieli zostawić w opuszczonych domach. W jednym z takich domów sąsiedzi słyszeli przez kilka dni pomiaukiwanie jakby płacz dziecka, ale bali się wejść i sprawdzić co tak zawodzi. Dziadek wraz z kolegą, mimo zakazu Niemców, postanowili jednak sprawdzić i weszli do opuszczonego domu. Jak się okazało w środku pozostała kotka, z dwoma maleństwami, z głodu już się prawie nie ruszała, a tylko dziwnie pomiaukiwała. Ponieważ nikt nie miał ochoty nimi się zająć, dziadek wsadził całe kocie towarzystwo za pazuchę i przyniósł do domu.
Kotka wkrótce, niestety z wycieńczenia i tęsknoty za poprzednimi właścicielami, zmarła. Jednego kociaka babcia oddała znajomym, natomiast drugie kociątko zostawiła sobie. Maleńki koteczek wyrósł na dorodną, wyjątkowo sprytną i zaradną kocicę o imieniu Maśka a pokochał swoich nowych właścicieli bezgraniczną miłością. Była to zresztą miłość obopólna. Babcia i dziadek pozwalali jej na wszystko, karmili najlepszymi łakociami, pod krzesłami babcia wieszała kłębuszki wełny, żeby kot miał się czym bawić, kazała dziadkowi zrobić specjalny lufcik w jednym z okien, żeby kot mógł wychodzić i wracać w nocy do zamkniętego domu.
Maśka za to była wierna i stale przesiadywała na ich kolanach domagając się pieszczot. Zawsze wiedziała w jakim babcia jest nastroju i na co może sobie pozwolić. Jeżeli coś spsociła, a robiła to często, schodziła babci z drogi i czekała aż jej przejdzie złość.
Maśka potrafiła otworzyć swoimi sprytnymi łapkami każdą szafkę i szufladę w kredensie, żeby dobrać się do leżącej tam akurat wędliny lub innego smakołyku, wejść niepostrzeżenie do spiżarni, żeby coś spałaszować lub rozbić sobie jajeczko – bardzo lubiła żółteczko z jajka. Jako pierwsza sprawdzała wszystkie siatki, po powrocie babci ze sklepu, wszystko musiała obwąchać i oczywiście spróbować, jeśli coś jej przypadło do smaku. Nasz Tata widząc ją w akcji, śmiał się, że to kot – kontroler.
Często wspominał, jak to przed ślubem gościł u dziadków na obiedzie, na którym miały być podane kotlety mielone. Rano babcia zaniosła całą wielką miskę zmielonego mięsa do spiżarni, zamknęła dokładnie drzwi i wszystkich upominała, łącznie z Tatą, żeby nie wpuszczać tam kotów, znając ich łakomstwo i psotną naturę. Przed obiadem Tata zauważył, że drzwi od spiżarni wolno się uchylają i wychodzą dwa koty z okrągłymi brzuchami, że ledwie mogły się poruszać. Zawołał więc naszą babcię (swoją przyszłą teściową), bojąc się jednak, że może to skończyć się źle dla nieznośnych kotów. Nic podobnego, nie otrzymały nawet ustnej reprymendy. Babcia stwierdziła, że nie może ich ukarać ponieważ nie wie który pierwszy otworzył drzwi, dobrał się do mięsa i wskazał drogę drugiemu kotu, a może to ktoś inny zapomniał zamknąć za sobą dokładnie drzwi. Tata nie mógł się nadziwić, że kotom wszystko wolno. Kotletów oczywiście na obiad nie było, zamiast pysznych kotletów (a robiła je naprawdę dobre), babcia podała smażone jajka.
Po ślubie nasza mama wyjechała z Sierpca, wracała tam tylko w odwiedziny lub z nami na wakacje. Przy pierwszej wizycie Maśka tak się ucieszyła z jej powrotu, że w nocy upolowała u sąsiadów szczura, wniosła go przez okno do pokoju, w którym mama spała i położyła na dywaniku przed łóżkiem. Rano mama wstając z łóżka – niczego nie świadoma – nadepnęła bosymi stopami na coś miękkiego i kosmatego, z wrażenia przewróciła się i narobiła takiego wrzasku, że zbiegli się wszyscy domownicy. Mama była przerażona, wszyscy ubawieni sytuacją, a Maśka dumna, że przyniosła jej zdobycz. Jak pamiętam, parę razy Maśka również nas uhonorowała w ten sposób, przynosząc na szczęście drobniejsze trofea – myszkę, nornicę lub ptaszka – uznając, że staliśmy się częścią jej rodziny.
Cała nasza czwórka, znając historię ze szczurem przyjmowała te oznaki kociej miłości już ze spokojem.
Parę lat później Tata siedział – na fotelu dziadka – z nami przy stole i jadł obiad. Fotel dziadka w pokoju stołowym miał wysokie szerokie oparcie, na którym lubiły czasem siadać koty i towarzyszyć nam przy jedzeniu.
Tym razem Maśka zwabiona zapachem pieczonego drobiu, po cichu wskoczyła na oparcie krzesła Taty. Niespodziewanie „jak błyskawica” wychyliła się do przodu i capnęła łapą z jego widelca porcję pieczonego z nadzieniem kurczaka, którą właśnie wkładał do ust, i szybko z nią zniknęła. Tata, ponieważ wcześniej nie zauważył kota, prawie ugryzł go w łapę. Tak zgłupiał, że ze zdziwieniem, przez dłuższą chwilę, spoglądał na pusty widelec, nie mogąc zrozumieć co się stało. My natomiast widząc ją w akcji, pokładałyśmy się ze śmiechu – sprytna Maśka wprowadziła w osłupienie nawet naszego ojca.
Taka błyskawiczna kradzież była dość częstym jej zachowanie wobec dziadka Leosia, potrafiła swoją długą i chwytną łapą zdjąć mu plasterek wędliny z kanapki, gdy niósł kanapkę do ust, nigdy jej za to nie karcił tylko się śmiał, że taka mądra.
Pamiętam też inne zdarzenie z udziałem Maśki, które wydarzyło się podczas jednych z licznych wakacji, które spędzaliśmy w Sierpcu.
Dziadkowie pojechali na wycieczkę zostawiając nas same w domu, my późno wieczorem siedziałyśmy w kuchni i jadłyśmy kolację, w pewnym momencie usłyszałyśmy wyraźny łomot w kuchni węglowej rzadko już wtedy używanej. Następnie zaczęły same unosić się i spadać leżące na kuchni fajerki. Czary – przemknęło nam ze strachu przez myśl, na szczęście z otworu kuchennego wraz z kłębami sadzy wyłonił się czarny „diabełek”, oczywiście Maśka z głośnym – miau… – ruszyła prosto do stołu, domagając się kocich pieszczot, roznosząc przy okazji czarny pył po całej kuchni i domownikach.
Wcześniej była mocna burza, któraś z nas nie zdała sobie sprawy z tego, że zamykając wszystkie okna i lufcik, zamknęła również kotu dostęp do domu. Kot nie mogąc wejść, tak jak zawsze drzwiami lub lufcikiem, będąc wyjątkowo zaradny i sprytny, postanowił spróbować kominem – i się udało.

Wspomnienia z pogrzebu babci Wandy
Ostatnio naszły mnie refleksje na temat kobiet w naszej rodzinie, tj. prababci Joanny, babci Wandy,
naszej mamy, a zwłaszcza ich wpływu na to jakie teraz jesteśmy – co nam przekazały w tej
przyziemnej i tej duchowej spuściźnie. Jestem przekonana, że miałyśmy z siostrami wielkie
szczęście. Kobiety w naszej rodzinie odznaczały się dużą niezależnością, odwagą oraz zdolnością
do krytycznego myślenia. Mimo, że zajmowały się domem i wychowaniem dzieci miały decydujący
głos zarówno w codziennych jak i najistotniejszych sprawach, mających wpływ na los rodziny. Były
jej „motorem napędowym” oraz inspiracją dla swoich mężów i ich poczynań. Zawsze miały własne
zdanie na każdy temat, potrafiły precyzyjnie je formułować, głośno wypowiadać, a w razie potrzeby
bronić w dyskusjach.
Tę cechę podkreślił nawet ksiądz na pogrzebie babci Wandy – zmarła 15 stycznia 1993 r.
W czasie mszy pożegnalnej ksiądz wspominał, że pani Wanda (nasza babcia) nie była nadmiernie praktykującą, ale za to wymagającą parafianką. Jak mówił, przychodziła na mszę, siadała – zawsze w tej samej ławce po prawej stronie – i słuchała uważnie kazania, nieraz coś notując. Później prowadziła z nim długie dyskusje na tematy poruszone w kazaniu, oczywiście na każdy z nich, miała własne odrębne zdanie. Często te dyskusje prowadzili przy kolacji, na które był do niej zapraszany. Wspominał, że nieraz te odrębne zdanie prowadziło do czasowego oziębienia ich relacji, a wtedy pani Wanda nie pojawiała się w kościele przez jakiś okres, na szczęście później wszystko wracało do normy.
Jak pamiętam, po pogrzebie ksiądz poinformował naszą mamę, że pani Wanda obiecała mu (po swojej śmierci) duży zabytkowy rzeźbiony kredens na plebanię. No i jeżeli rodzinie nie będą potrzebne pozostałe meble, tj. masywny stół, tapicerowane krzesła z wysokimi oparciami nabijane ozdobnymi gwoździami oraz należący do tego kompletu – duży fotel, to też je może przejąć bo plebania nie jest najlepiej umeblowana.
A najbardziej by był wdzięczny za przekazanie mu Pasyjki, która stała zawsze u babci na komodzie.
Większość z mebli znajdowało się w niezamieszkałym domu babci bo w mieszkaniu spółdzielczym, które od wielu lat posiadała, by się nie zmieściły.
Babcia, jak zawsze postępowała inaczej niż większość ludzi. Po śmierci dziadka, gdy została sama (aby nie palić w piecach i mieć mniej sprzątania) „wychodziła” sobie mieszkanie spółdzielcze i tak została jednocześnie właścicielką domu i mieszkania znajdującego się w blokach – dwóch pokoi z kuchnią na parterze.
Sad i ogród przy domu został wydzierżawiony, babcia mieszkała w ciepłym mieszkaniu w bloku, a dom wyłącznie odwiedzała – był w niedalekiej odległości. Spędzała w nim, zwłaszcza latem sporo czasu. Przychodziła posiedzieć na pozostawionych kanapach, przeglądać pozostawiony dobytek, rozpakowując, następnie pakując kolejne pudła, a wszystko zawsze miała popakowane i precyzyjnie powiązane.
Ksiądz dostał tylko kredens i stół.
Krzesła i fotel „dziadka”, zabrała do swojego domu moja siostra, jako pamiątkę po dziadkach. Dużym sentymentem darzymy zwłaszcza drewniany fotel, obecnie po renowacji niestety zamiast pięknego głębokiego bordo ma kwiecistą tapicerkę, ale nadal widzimy na min – jak przymkniemy oczy – dziadka Leon siedzącego i czytającego gazetę.
Pasyjkę, ok. 30 centymetrowy rzeźbiony krzyż z wizerunkiem ukrzyżowanego Chrystusa, z drewnianymi wstawkami, zabrałam do domu, gdyż jak głosi rodzinny przekaz umierali przy niej członkowie rodziny prababci Joanny, m.in. jej mama a nasza praprababcia – należy więc bezwzględnie do rodziny.
Z pogrzebem babci wiąże się dziwne wydarzenie, z rodzaju tych metafizycznych, które pamięta się latami.
Pogrzeb był w styczniu, a tymczasem w momencie gdy ksiądz zaczął wygłaszać mowę pogrzebową, przewrotnie, niepokojąco głośno zagrzmiało – jakby zbliżała się wiosenna burza – zaszumiało, powiał silny wiatr, błyskawicznie napłynęły chmury, zrobiło się przygnębiająco ciemno.
Zza nagrobków stojących naprzeciw nas, zaczęła wyłaniać się postać babci; w jej charakterystycznym czarnym futrze z fok, z dużym błyszczącym guzikiem pod szyją, czarnej futrzanej czapce i długich botkach. Wszyscy zamarli, ksiądz przestał mówić – zrobiło się surrealistycznie. Postać, ze spuszczoną głową, zbliżała się powoli niosąc kwiaty. Patrzyliśmy z niedowierzaniem to na trumnę, stojącą u naszych stóp, to na idącą zjawę. Nastała grobowa cisza.
Dopiero po chwili okazało się, że to nie duch – tylko babci sąsiadka, której nasza mama dwa dni przed pogrzebem oddała babci ubrania, a które ona „nietaktownie” włożyła idąc na pogrzeb; a że była tego samego wzrostu i postury co babcia, wyglądała z daleka jak jej sobowtór. Patrząc na nią miałyśmy wrażenie jakby babcia uczestniczyła we własnym pochówku.
Myślę, że takie nieziemskie przeżycie mogło się nam przydarzyć tylko na pogrzebie naszej „nietuzinkowej babci Wandy”.
Wino z płatków róży
Są zapachy, które automatycznie przywołują w mojej głowie wspomnienia z dzieciństwa lub obraz konkretnego
miejsca, w którym je poczułam. Np. zapach konfitury z płatków róż kojarzy mi się zawsze z Sierpcem oraz
winem „różanym” babci Wandy.
Na końcu ogrodu, za domem, rosły krzewy bladoróżowych dzikich róż, z płatków których babcia co roku
smażyła pyszne konfitury i robiła wino dla wybranych gości.
Zapach tego wina czuję do dzisiaj, był jednocześnie delikatny i bardzo intensywny – wspaniale różany. Było to pierwsze wino, którego spróbowałam w swoim życiu. Wino, którym niechcący upiłyśmy się z moimi siostrami w czasie wakacji w Sierpcu.
Jak pamiętam dziadkowie nastawiali gąsiory różnych owoców na wino: porzeczki, wiśnie, jeżyny, winogrona, no i płatki róż. Wspólnie je doglądali w okresie fermentacji często sprawdzając korki, ze szklanymi rurkami, zatkniętymi na gąsiorach. Większe gąsiory, te z winogronami, stały w wiklinowych koszach i nie wolno nam było – podczas naszych dziecięcych zabaw – kręcić się koło nich a zwłaszcza przesuwać lub popychać. Mimo to ciągle nas nęciły i ciekawiły te gąsiory „w wiklinowych ubrankach” ze śmiesznymi powykręcanymi rurkami wystającymi na czubku głowy.
Robieniem wina z płatków róż zajmowała się wyłącznie babcia, dziadek Leoś uważał je za zbyt słodkie i zbyt aromatyczne na męskie podniebienie.
Babcia Wanda wkładała w to wino całe serce, był to jej ulubiony trunek, którym częstowała tylko niektórych gości, gdyż było tego wina zazwyczaj mało.
Najpierw zbierała partiami płatki róż, wybierając te najlepsze, dojrzałe bez skazy, niektóre z nich nawet przycinała, a następnie wszystkie układała w gąsiorze i przesypywała cukrem. Po nazbieraniu potrzebnej ilości dolewała do płatków odpowiednią ilość wody, dodawała drożdży, dosypywała resztę cukru, zatykała gąsior korkiem z rurką i czekała ok. 2-3 tygodni. Po tym okresie odcedzała płatki i ponownie nastawiała tworzące się wino do dalszej, już powolnej fermentacji. Gdy wino było gotowe następowało jego zlewanie najpierw do wiadra, za pomocą gumowego wężyka, tak aby oddzielić tworzący się na dnie gąsiora osad a następnie sklarowane wino babcia rozlewała do butelek.
Jak pamiętam z rozlewaniem wina w Sierpcu była cała ceremonia, w której ja i moje dwie siostry z radością nieraz uczestniczyłyśmy, pomagając babci. Babcia Wanda stawiała wiadro z winem na środku stołu, wokół przygotowane wcześniej butelki, specjalny lejek, którego nie można było używać do innych celów oraz odpowiednią łyżkę wazową do nabierania i nalewania wina. Ważnym elementem były korki, które musiały być, podobnie jak butelki wcześniej umyte i wyparzone .
Tego dnia, o którym opowiadam wszystko odbywało się tak samo jak co roku, z tym, że my byłyśmy nieco starsze, już prawie „podlotki”. Babcia po nalaniu wina do dwóch lub trzech butelek przypomniała sobie, że musi jeszcze kupić coś w sklepie, ubrała się i wyszła pozwalając nam samodzielnie rozlać resztę wina. Wino pachniało wspaniale płatkami róż, jego zapach podczas rozlewania wypełnił całą kuchnię. Myślę, że w którymś momencie jedna z nas znęcona tak wspaniałym zapachem, spytała „czy smakuje tak samo jak pachnie” i postanowiłyśmy to sprawdzić, nabierając wino łyżką wazową z wiaderka i próbując.
Dalszy ciąg znamy wyłącznie z opowiadań babci. Podobno po powrocie ze sklepu babcia stwierdziła, że w kuchni nas nie ma, wino nie zostało do końca rozlane, na stole leży porzucona łyżka wazowa a obok niej stoi jeszcze pusta butelka. Myśląc, że znudziłyśmy się nalewaniem, poszła szukać nas w ogrodzie. Niestety nigdzie nas nie było, już dobrze zaniepokojona wróciła do domu i zajrzała najpierw do sypialni, następnie do pokoju stołowego. I tu ukazał jej się niecodzienny widok, wszystkie trzy zazwyczaj energiczne wnuczki leżały obok siebie na kanapie, pogrążone w głębokim śnie. Była tak przejęta tym widokiem, że dopiero po chwili dotarło do niej skojarzenie – wino i my – śpiące w samo południe. Szok, jej małoletnie wnuczki upiły się winem z płatków róży.
Na szczęście wino nie było zbyt mocne, my wypiłyśmy niewiele i szybko doszłyśmy do siebie.
Nie wiem, czy to efekt tego wydarzenia, ale żadna z nas w dorosłym życiu nie stała się smakoszem ani entuzjastką wina, jakim byli nasi dziadkowie.
Natomiast zapach tego różanego dzieciństwa, zwłaszcza zapach konfitur, wspominamy z przyjemnością i nostalgią, ale o zdarzeniu z winem raczej niechętnie opowiadamy.

Smaki dzieciństwa
Po naszym przyjeździe na wakacje babcia, zabierała nas na targ. Dla nas, dzieci mieszkających w Warszawie, targ w Sierpcu był prawdziwą atrakcją – jak pamiętam, odbywał się dwa razy w tygodniu na Nowym Rynku, przy halach targowych wybudowanych jeszcze w czasach carskich, zwanych „jatkami”.
W jatkach można było kupić mięso, wędliny, ryby (głównie śledzie) oraz inne produkty
ogólnospożywcze i gospodarstwa domowego.
W okresie naszego dzieciństwa na plac wokół jatek zjeżdżało mnóstwo furmanek,
z których bezpośrednio sprzedawano: ziemniaki, kapustę, pomidory oraz całe mnóstwo
wszelkiego rodzaju warzyw i owoców. Sprzedający namawiali i zachwalali: jajka, kury,
gęsi, kaczki, króliki, a nawet małe prosiaczki i owieczki.
Tłok i gwar był tam tak wielki, że musiałyśmy uważać aby się nie zgubić, a babcia
wybierała, przebierała, targowała cenę, najczęściej u znajomych sprzedawców,
u których kupowała od lat. Często zatrzymywała się tylko po to, aby zamienić kilka zdań
z osobami które znała, np. z sąsiadem – ogrodnikiem, który też miał tam swoje stanowisko.
Babcia wprawdzie sama hodowała parę kurek, które znosiły świeże jajka, ale wystarczało to tylko do codziennego użytku. Po naszym przyjeździe trzeba było więc uzupełnić zapasy. Na targu kupowała młode kurczaki (przeważnie koguciki), kaczki, nieraz jedną lub dwie gęsi, które przeznaczała na obiady rodzinne. Oczywiście, zanim znalazły się na stole trzeba było je karmić, w czym z ciekawością i chętnie jej pomagaliśmy.
Pamiętam, że babcia piekła smakowite kaczki nadziewane jabłkami oraz perfekcyjne kurczaki z nadzieniem. Nadzienie w pieczonym kurczaku, nad którym większość jedzących u babci rozpływała się z zachwytu (ja również), było dla naszej siostry Róży utrapieniem, gdyż nie lubiła wątróbki ani natki z pietruszki, z których m.in. babcia to nadzienie robiła.
Z kolei, do popisowych dań naszej prababci Joanny należała pieczona gęś, nadziewana cielęciną – nigdy więcej tak podanej gęsi już nie jadłam.
Z zup babcia gotowała przepyszny rosół z dużą ilością włoszczyzny no i oczywiście dodatkiem kopru, świetną koperkową – moją ulubioną, ogórkową z własnoręcznie kiszonych ogórków, porową oraz zupę pomidorową z ręcznie robionym makaronem lub innymi (oczywiście ręcznie robionymi) kluseczkami. Robiła, ale raczej rzadko – czerninę, specyficzną zupę, której oryginalny smak pamiętam do dzisiaj.
Wszystkie potrawy posypywała na zakończenie świeżutkim koperkiem lub natką pietruszki (także tej francuskiej), które rosły w przydomowym ogródku.
Przygotowywała zawsze duże ilości sałat, warzyw, w tym szparagowej fasolki, nie tylko tej drobnej zielonej i żółtej, ale również takiej o wielkich strąkach; było też wiele cukinii i brukselki, a w czasie zimowych obiadów, gruszki, śliwki i dynie w delikatnym słodkim occie, no i niespotkane nigdzie indziej w naszym dotychczasowym życiu, ogórki kwaszone w butelce – w butelce, takiej po oranżadzie, zamykanej na porcelanowy (z gumową podkładką) zawieszony na drucie kapsel.
Do tego kompoty, z własnych licznie rosnących w sadzie owoców, a na deser – słodkie wiśnie również z butelek – wyciągane przygotowanym specjalnie przez dziadka drucikiem zakończonym malutkim kółeczkiem dopasowanym do wielkości dziurki w butelce.
W naszym mieszkaniu w Warszawie jedna duża szafka w kuchni była zawsze wypełniona przetworami owocowymi, dowożonymi przez babcię, przeważnie robionymi wspólnie z mamą podczas wakacji; stały tam soki, dżemy, powidła, kompoty, różne musy i przeciery.
Z Sierpca doskonale pamiętam również smak młodych ziemniaków, takich malutkich okrągłych posypanych koprem (tego babcia używała w nadmiarze), podawanych z zsiadłym mlekiem.
Na zsiadłe babcia nastawiała wyłącznie mleko „prosto od krowy”, kupowane u tego samego od wielu lat gospodarza. Babcia często zabierała nas ze sobą, idąc po mleko do tego zaprzyjaźnionego gospodarza, a mieszkał on w sporym oddaleniu od babci domu. Dla nas była to więc cała wyprawa a zarazem frajda, ponieważ było tam pełno krów, prosiaków i innych zwierząt. Babcia gawędziła sobie z gospodynią gdy ona doiła krowy, a my buszowaliśmy po całym obejściu, oglądając z bliska wszystkie zwierzęta i ich zagrody. Intrygował nas zwłaszcza olbrzymi indor, jak mówiła babcia, bardzo groźny i niebezpieczny.
Raz wybraliśmy się po mleko bez babci – cała nasza czwórka – ale jak się później okazało efekt był żałosny. Wracając więcej mleka porozlewaliśmy – wymieniając się ciężką dużą kanką, machając nią i popychając się wzajemnie – niż donieśliśmy do domu.
Z mleka babcia zbierała śmietanę i robiło się masło, robiła też pyszny twaróg. My jedliśmy tylko świeży ser, natomiast dziadek Leoś nieraz część sera przechowywał w ciemnej i zimnej piwnicy (przez jakiś czas) a jadł dopiero taki dojrzały, pokryty pleśnią, nazywając go namiastką francuskiego sera. Specjalnie suszony ser, jak przygotowywany wcześniej nie wiemy, tarł na tarce i dodawał do niektórych potraw. Wtedy bardzo nas dziwiło, że można jeść taki spleśniały i „śmierdzący” ser – co dzisiaj jest naturalne.
Powinnam jeszcze napisać o kotletach mielonych, których babcia robiła naprawdę dużo i po mistrzowsku. Jadłyśmy je zarówno na obiad, jak i na zimno – w trakcie wspólnych wypraw do lasu czy nad rzekę. Mielone kotlety, podobnie jak pieczone kurczaki z nadzieniem, były sztandarowym daniem babcinej kuchni, a były nie tylko pyszne ale i jednakowo równiutkie, gdyż robiła je w specjalnych foremkach, przygotowanych do tego celu przez dziadka. Mielone kotlety, których niestety niedościgniony smak prześladuje nas we wspomnieniach do dzisiaj – no może jeszcze jak robiła je nasza mama z tatą to jakoś dorównywały babcinym – ale nasze na pewno już nie.
Nasza mama, natomiast nie tylko robiła pyszne kotlety, bitki czy zrazy zawijane, ale była przede wszystkim mistrzynią wszelkiego rodzaju naleśników, placuszków, racuszków, kopytek, leniwych itp. wymyślnych niewyszukanych cudeniek. Do dziś z rozmarzeniem wspominamy jej wspaniałe knedle ze śliwkami, lane kluski, placki oraz kluski ziemniaczane podawane z białym twarogiem i skraweczkami, no i oczywiście kartoflak, pieczony z cebulką i kawałkami kiełbasy – smak z rodzinnego domu.
W kuchni naszych rodziców królowały przetwory warzywne i grzyby – zbierane przez całą rodzinę.
Grzybki w occie mama zawsze podawała na stół w kabarecie, który wcześniej przez wiele lat służył
prababci Joannie, a teraz stanowi ozdobę mojego stołu.
Jak sięgnę pamięcią kapustę kiszoną z żeberkami oraz popisowy świąteczny bigos gotował,
a raczej celebrował to gotowanie, wyłącznie tata – w domu rodziców były to potrawy męskiej kuchni.
Nasza mama, babcia Wanda jak i prababcia Joanna – nie tylko lubiły i świetnie gotowały
ale miały dużą łatwość w przygotowywaniu różnych potraw. Ja i moje siostry odziedziczyłyśmy, a przynajmniej się nam tak wydaje, trochę tych umiejętności, a jak twierdzą nasi panowie – którym smakuje nasza kuchnia – wystarczająco na obecne czasy. Pewnie przejęłyśmy od poprzednich pokoleń zarówno sposób gotowania poszczególnych potraw, jak i sposób ich doprawiania, nadawania im określonego smaku – zwanego dumnie przez nas „sierpeckim”. Podobnie gotowała bratowa naszego ojca – ciocia Genia – mieszkająca w Zawidzu, która przed wojną skończyła słynną szkołę gospodarstwa domowego dla dziewcząt w Gołotczyźnie.
Babcia Wanda oprócz dań tradycyjnych dla regionu mazowieckiego, wzbogaciła swoją kuchnię, a w konsekwencji moich Rodziców i naszą, o smaki kuchni francuskiej (gdzie przebywała wraz z dziadkiem przez wiele lat), zwłaszcza wpoiła wszystkim zamiłowanie do wszelkiego rodzaju zieleniny. Gotując nie żałowała przypraw i ziół, używała dużo cytryn i oliwy z oliwek, tzw. nicejskiej w zielonych puszkach, którą wtedy było trudno kupić; zawsze miała ich spore zapasy w spiżarni.
Z ciekawostek rodzinnych należy wspomnieć, że tata nie przepadał za rybami, natomiast mama i jej brat Mirek przepadali za nimi. Mama często się śmiała, że ryby to smaki jej dzieciństwa. Jak opowiadała, bliski krewny jej babci (a naszej prababci) Joanny dzierżawił w okolicy duże stawy rybne i raz w tygodniu przyjeżdżał z nimi na targ w Sierpcu. Za każdym razem przywoził im tyle różnych ryb, że nie zawsze zdążyli je zjeść do następnej jego wizyty. Ponieważ pradziadek Bronisław lubił ryby i raki, prababcia wyspecjalizowała się w ich przyrządzaniu – na różne sposoby: smażyła, faszerowała, gotowała, wkładała w galarety. Nasza mama zawsze wspominała świetną zupę rybną oraz lina w sosie śmietanowym, oczywiście z dużą ilością kopru. Jak pamiętam babcia Wanda z ryb robiła głównie śledzie, które można było w tym czasie bez problemu kupić w sklepie prosto z beczki. My lubiłyśmy takie w lekkiej zalewie octowej – jej specjalność, oczywiście z dużą ilością różnych przypraw – smakowały wybornie.
Ze słodkości wspomnę tylko nieliczne, gdyż było ich za dużo aby wszystkie wymienić. Nasz brat cioteczny Włodek, do dziś oblizuje się na wspomnienie kogli-mogli z kakao, które babcia Wanda ukręcała dla nas na deser. Piekła wspaniałe pączki nadziewane różaną konfiturą, puszyste serniki, kruche ciasteczka – choć te częściej piekłyśmy z prababcią Joanną, kręcąc wcześniej z przejęciem rączką maszynki do mięsa, z której z nakręconej nakładki (wzoru ciasteczek) wyłaniał się długi ciasteczkowy wąż, gotowy, po pocięciu przez nas na kawałki, do pieczenia.
No i popisowy tort budyniowy robiony specjalnie dla nas, wówczas dzieci, przez babcię Wandę. Babcia najpierw piekła z ciasta cienkie kruche placki, które następnie układała jeden na drugim, smarując je kolejno grubą warstwą masy budyniowej, każda warstwa masy miała inny smak i kolor. Całość, dość wysoka, również była obtoczona w masie i posypana po bokach mielonymi herbatnikami, a po wierzchu owocami i drobnymi cukiereczkami. Tak przygotowany tort musiał trochę postać w chłodnym miejscu, żeby ciasto nasiąknęło poszczególnymi smakami masy tortowej – i można było jeść – pyszności i sama rozkosz na języku, po prostu smak dzieciństwa.
Nasza siostra Jola natomiast z rozmarzeniem wspomina pulchniutkie, delikatne racuszki drożdżowe z jabłkami, smażone przez mamę i babcię na oleju, podawane z cukrem pudrem oraz dodatkiem konfitur. Jak pamiętamy, z ciastem robionym przez babcię przydarzały się czasem różne przygody; po rozrobieniu i dodaniu drożdży babcia umieszczała ciasto w dużej misce, przykrywała ściereczką i odstawiała w ciepłe miejsce do wyrośnięcia, niestety przeważnie rosło za bardzo a „wypełzając” z miski, wylewało się na wszystko dookoła – ale mimo to, albo właśnie dlatego, „jabłcuszka” były wspaniałe, można je było jeść gorące i na zimno.
Dla równowagi, były też smakowe koszmary z dzieciństwa, na szczęście nieliczne, głównie w przedszkolu, do którego uczęszczałyśmy obie z Jolą przez dwie kolejne zimy; Róży, jako najmłodszej upiekła się ta przyjemność. W przedszkolu nienawidziłam tranu, podawanego codziennie w pooblewanych i lepiących się kieliszkach z kostkami solonego chleba – do dzisiaj mam ciarki na plecach jak o tym myślę – oraz budyniu, a raczej bezsmakowej szarej brei z grudami. Rozgotowany szpinak, też nie należał do naszych ulubionych dań – ale to były tylko wyjątki.


Stonka ziemniaczana
Sierpc, to nie tylko wspomnienia zabaw, psot, śmiesznych sytuacji a w związku z tym rodzinnych anegdot,
ale również innych zdarzeń, mniej przyjemnych, jak np. zbieranie stonki ziemniaczanej.
Gdy spytałam Gabrysię – czternastoletnią córkę mojej siostrzenicy – czy wie co to jest stonka; myślała, że
to jakaś roślina. Ja natomiast do dziś pamiętam, pomarańczowo-różowe larwy stonki, które całymi
gromadami gnieździły się na krzaczkach kartofli.
Dziadkowie mieli zasadzone ziemniaki wyłącznie na użytek własny i dbali o nie na bieżąco, ale zbieranie stonki na okolicznych polach należało w tamtych latach do działań „obowiązkowych”, mimo, że miały one podobno charakter czynów społecznych.
Stonka, jak pisała ówczesna prasa oraz podawało radio, została w ramach wrogich działań politycznych zrzucona na nasz kraj przez amerykańskich lotników i należało z nią bezwzględnie walczyć. Propaganda PRL-u była tak silna, że duża część ludzi, zwłaszcza na wsiach i w małych miastach uwierzyła w masowe lotnicze zrzuty stonki. Stonka tzn. chrząszcz ziemniaczany w żółte paski, który pochodził właśnie z Ameryki, został zrzucony na wybrzeże Bałtyku, skąd rozprzestrzenił się – jak głoszono – na wszystkie pola.
Nie wiem, kto i na jakich zasadach organizował w Sierpcu akcje zbierania stonki, pamiętam natomiast, że brali w niej udział sąsiedzi dziadków oraz pozostali mieszkańcy z koloni Staszica, gdzie dziadkowie mieszkali. Każda rodzina miała z góry określoną liczbę godzin, które należało poświęcić na „społeczną” akcję. Zbieranie odbywało się na wyznaczonych przez organizatorów polach.
W jedną z wakacyjnych niedziel, również my – ja, dwie moje siostry i nasz brat cioteczny – poszliśmy z dziadkiem zbierać stonkę.
Jak sobie przypominam, babcia Wanda nie chciała wziąć udziału w akcji, twierdząc, że musi dbać o własny ogród, a wyznaczone pola ziemniaków należą do największych leni w okolicy, którzy nic nie robią i nie dbają o swoje plony. Jak się później okazało miała rację, z pól tych rolników stonka przenosiła się na sąsiednie uprawy niszcząc wszystko wokoło; znamienne, ale zarówno wtedy jak i dziś największe lenie mogą liczyć na wsparcie i pomoc społeczną.
Żeby dziadek nie miał „nieprzyjemności” i problemów z przyznaną liczbą godzin, mama zaproponowała nasz udział w zbieraniu stonki zamiast babci. Dla nas cała ta akcja miała posmak przygody, tym bardziej, że miały w niej brać udział również wnuczki sąsiadów, które przyjechały, tak jak my, na wakacje.
O wyznaczonej godzinie grupa ludzi, każdy z butelką lub słoikiem – a wśród nich my z dziadkiem – ruszyła przez pola wyznaczonymi redlinami kartofli. Zbieraliśmy ręcznie z krzaczków larwy i dorosłe chrząszcze stonki. Pamiętam, że największy problem miałam z pasiastymi chrząszczami, które szybko odfruwały, a jeżeli udało się któregoś złapać, po wzięciu do ręki, strasznie łaskotał czepiając się łapami skóry – obrzydlistwo.
Dzieci, jak to zwykle bywa, straszyły się nawzajem dużymi okazami, przechwalały kto zebrał więcej, popychały, przepychały a nawet obrzucały miękkimi larwami.
Jak pamiętam, po przejściu dwóch, czy trzech długości ziemniaczanych pól, zapał u zbierających zaczął słabnąć. Nam też zaczęło się już nudzić. Pierwsi pole walki opuścili organizatorzy z listą obecności, następnie chyłkiem zaczęli znikać poszczególni sąsiedzi; grupka zbierających zmniejszyła się znacznie. Na koniec zmęczeni starsi usiedli na miedzy, rozmawiając między sobą o codziennych problemach. My natomiast wraz z innymi dzieciakami bawiliśmy się już w najlepsze, obrzucając grudkami ziemi, zerwanymi badylami, uciekając i goniąc się po redlinach, nie zwracając uwagi ani na krzaczki ziemniaków ani na pozostałe jeszcze larwy stonek.
Dzień upływał dalej wesoło i pogodnie. O walce ze stonką świadczyły już tylko zgromadzone na miedzy słoiki wypełnione różowym paskudztwem, zatkane porządnie korkami, żeby nie mogły się z nich wydostać.


Wyprawy na Mieszczk
Dziadkowie nasi mieszkali w Sierpcu naprzeciwko stacji kolejowej, przy ul. Staszica. W naszych dziecięcych latach była to ulica z niewielką liczbą domów, ale bogata w ogrody i sady pełne drzew uginających się od owoców, kolorowe uprawne pola i ukwiecone łąki.
Ulica, która przechodziła w polną drogę, a następnie leśną, prowadziła na urokliwą wieś Mieszczk.
Idąc na Mieszczk, gdy wychodziło się z posesji babci, po prawej stronie były tory kolejowe, które systematycznie oddalały się od ulicy i w Mieszczku nad rzeką Skrwą prowadziły przez żelazny most kolejowy i znikały w oddali.
Wokół torów kolejowych ciągnęły się całe połacie ślicznych łąk m.in. z kolorowymi makami i chabrami, na których zbierałyśmy z prababcią Joanną zioła. Prababcia Joanna na takich wyprawach opowiadała nam różne ciekawe historie, uczyła piosenek i wierszyków, jeden po rosyjsku o „zajczyku”, potrafimy wyrecytować nawet dziś.
Po lewej stronie ulicy Staszica mijaliśmy najpierw kolejne domy w ogrodach, później pola i pojedyncze gospodarstwa. Mijaliśmy także stary dwór w Wymyślinie, który był tak szczelnie otoczony parkiem, że za ściany gęstych drzew i krzewów rosnących wzdłuż drogi nie było widać zabudowań; jedynie wzdłuż wjazdowej alei prześwitywały ściany dworku. To miejsce zawsze bardzo nas ciekawiło, ponieważ było inne niż pozostałe domostwa – jakieś tajemnicze.
Babcia opowiadała nam, że w czasie wojny właścicieli majątku wysiedlono, a we dworze zamieszkał niemiecki urzędnik – odpowiednik przedwojennego starosty.[i] Mama wspominała to miejsce jako niebezpieczne ze względu na wystawione wokół dworu posterunki – a wracając czasami nocą do domu z Mieszczka, gdzie ukrywała się w pierwszych latach wojny[ii], musiała bardzo uważać na stacjonujących tam żandarmów i obchodzić to miejsce dużym łukiem przez okoliczne pola.
Wybierając się z nami, na wycieczkę, na Mieszczk babcia lub mama zawsze szykowały całą masę kanapek, jajek na twardo, mielone kotleciki, zabierały także owoce i coś słodkiego. Nieodzownym elementem takich wypraw były butelki z kompotem lub wodą z sokiem do picia i oczywiście jakiś koc do leżenia nad wodą.
Była to duża wyprawa – odcinek drogi do pokonania ok. 2,5 km w jedną stronę – dla
kilkuletnich dzieci. Po drodze babcia często spotykała swoich znajomych lub mamy
koleżanki ze szkolnych lat, z którymi musiała chwilę pogawędzić i pochwalić się swoimi
wnuczętami. My prawie całą drogę biegliśmy (z bratem ciotecznym była nas czwórka),
goniąc się wzdłuż torów kolejowych i po okolicznych łąkach. Pamiętam, że będąc blisko
rzeki, a raczej dużego rozlewiska Skrwy, po prawej stronie na niewielkim wzniesiemy
rósł śliczny las pełen ukwieconych polanek i poziomek, które zbieraliśmy i zjadaliśmy
od razu. Gdy dochodziło się już do rzeki, po prawej stronie drogi przed mostem ciągnęła
się łąka, porośnięta kaczeńcami, jaskrami i niezapominajkami – miejsce gdzie można
było rozłożyć koc, popluskać się w wodzie i upleść wianek z okolicznych traw i kwiatów.
Najbardziej jednak podobał się nam duży stary młyn napędzany wielkim kołem młyńskim, który w tamtych czasach był chyba jeszcze czynny – lubiłyśmy zwłaszcza przyglądać się jak spieniona woda z łoskotem przelewa się po łopatkach koła i rozpryskuje na wszystkie strony – mogliśmy tam stać spokojnie godzinami bez ruchu i patrzeć. Obok młyna była mała wyspa, na którą czasami można było dostać się po różnych kładkach i powalonych kłodach drzew – ale było to karkołomne przejście i przeważnie zalane wodą. Prawy brzeg rzeki był zarośnięty drzewami i gęstymi krzewami, poprzecinany licznymi rozlewiskami, lewy raczej mało dostępny z powodu podmokłych łąk – całość bardzo malownicza.
Szkoda tylko, że tak lubiany przez nas młyn na przestrzeni następnych lat uległ
dewastacji. Obecnie nic po nim, za wyjątkiem murowanej ruiny, nie pozostało. Ostatnio
znalazłam kilka zdjęć, robionych przez nas jakieś 26 lat temu, na których widać jeszcze
jego drewnianą (chociaż mocno uszkodzoną) konstrukcję, która świadczy o jego
uprzednim wyglądzie i wspaniałości. Na jednym ze zdjęć stoję na drewnianym moście
na tle młyna wraz z moją siostrzenicą – Darią, której pojechałyśmy pokazać nasze
ulubione miejsca z dzieciństwa. O starym młynie można już tylko powspominać,
a szkoda.
Jednego roku na dwa tygodnie wakacji w Sierpcu wybrała się z nami znajoma naszej
mamy z Warszawy z dwoma synami, z których jeden chodził ze mną w podstawówce do
tej samej klasy. Ponieważ chłopcy lubili łowić ryby i przywieźli ze sobą cały nowy sprzęt wędkarski, to dziadek zrobił nam wędki z kija i całą szóstką pod opieką dorosłych chodziliśmy na Mieszczk łowić ryby. Pamiętam, że mimo protestu obu rodzicielek, zapuszczaliśmy się w różne nadbrzeżne zakamarki wokół rozlewisk, w poszukiwaniu najlepszych miejsc na łowienie ryb. Do dziś wspominamy z dumą, że wraz z moimi siostrami łowiłyśmy więcej ryb niż chłopcy, mimo wspaniałego sprzętu wędkarskiego jakim się posługiwali. To były wspaniałe wyprawy i wakacje.
Mieszczk to nie tylko wyprawy nad rzekę ale również na grzyby, z tym że grzybny las znajdował się dopiero na drugim końcu wsi, jeszcze spory kawałek dalej. Idąc do lasu należało przejść przez most przy Młynie, najpierw drewniany, następnie metalowy i dalej drogą przez całą wieś.
Jak pamiętam na końcu wsi, prawie już pod lasem mieszkali znajomi dziadków, u których nasza mama w czasie wojny, przez jakiś czas – żeby uniknąć nakazu przymusowej pracy w mieście – ukrywała się a przy okazji uczyła szycia. Za każdym razem wracając z grzybów wstępowaliśmy tam odpocząć po leśnych wędrówkach.
W wyprawach na grzyby, towarzyszył nam również dziadek, który był doskonałym grzybiarzem; babcia, wychowana w Warszawie, tak naprawdę nie potrafiła zbierać grzybów i zawsze miała z nas wszystkich najgorsze wyniki w zbiorach.
Myślę, że pilnowanie czwórki małych wnucząt chowanych z dużą tolerancją, rozbiegających się po lesie we wszystkich kierunkach, chowających dla zabawy w leśnych gęstwinach i pytających o każdego znalezionego grzyba, było dużym wyzwaniem dla dziadków. Na szczęście dziadkowie mieli dla nas wiele cierpliwości i ze stoickim spokojem uczyli nas rozpoznawać poszczególne rodzaje grzybów i odróżniać te niejadalne. My, robiliśmy zawsze dużo zamieszania, biegając, nawołując się po lesie, obrzucając szyszkami i zrywając piękne, ale niejadalne muchomory.
Dziadek znał świetnie okoliczne lasy, wiedział w których zagajnikach jest najwięcej grzybów – chociaż twierdził, że najbardziej grzybne lasy są pod Studzieńcem, ale tam wyprawiał się wyłącznie z kolegami z pracy. Śmiał się, że tutejsze zagajniki są w sam raz dla niedzielnych amatorów grzybów – takich jak my.
Oprócz grzybów leśnych zbierałyśmy w Sierpcu także małe, drobne grzybki, rosnące przy drogach i polnych ścieżkach, a także na łąkach i trawiastych polankach – zwane przez prababcię Joannę tańcowniczkami (twardzioszek przydrożny). Babcia Wanda dodawała nam te śmieszne, ale bardzo smaczne grzybki (same kapelusze) do jajecznicy – tak smakowały nam najbardziej – do zup i duszonych klopsików. Natomiast prababcia Joanna uważała, że suszone i rozdrobnione w moździerzu tańcownice to najlepszy dodatek do sosów; miały intensywny i wspaniały aromat. Tańcowniczki, zwane także panienkami lub podróżniczkami kojarzą nam się wyłącznie z dzieciństwem.
Jak sądzę, to właśnie w Sierpcu rozpoczęła się nasza pasja i zamiłowanie do grzybobrania, która przetrwała do dziś. Jednak największym grzybiarzem w naszej rodzinie był tata, z którym zbieraliśmy grzyby nie tylko na Mazurach ale i podwarszawskich lasach. Nasz tata uwielbiał jesienne wypady do lasu, zbieranie, obieranie a następnie suszenie, no i oczywiście jedzenie grzybów. Nadal widzę jego charakterystyczny uśmiech na widok każdego wspaniałego okazu prawdziwka lub kozaka, które rosły w brzozowych zagajnikach.
W stronę Mieszczka wybieraliśmy się również po zioła, które prababcia Joanna oraz babcia Wanda zbierały na okolicznych łąkach. Babcia, oprócz „wycieczkowej wałówki” zabierała wtedy specjalny płaski koszyk, w którym układała swoje roślinne trofea.
Spacerując po łąkach babcia tłumaczyła nam i pokazywała jak należy zrywać poszczególne zioła i do czego służą tzn. na jakie dolegliwości pomagają. Zbierałyśmy w zależności od potrzeb: kwiaty, liście, łodygi lub owoce poszczególnych roślin. Późnej pomagałyśmy babci wiązać zebrane rośliny w pęczki i wieszać lub rozkładać w suchym i zaciemnionym miejscu zebrane rośliny.
Pamiętam, jak suszyła m.in. kwiaty rumianku, mniszka, lipy, podbiału, liście mięty (która rosła w ogrodzie), szałwii i melisy oraz gałązki, a raczej górne części łodyg z kwiatami dziurawca oraz owoce czarnego bzu.
Prababcia Joanna, babcia Wanda oraz nasza mama wierzyły w lecznicze działanie ziół i dużo ich stosowały na różne dolegliwości. Ja również chętnie sięgam po ziołowe herbatki z mięty, rumianku, lipy, czy pokrzywy – niekoniecznie z przyczyn leczniczych – lubię ich smak i aromat, zwłaszcza mięty.
________________
[i] W czasie wojny powiat sierpecki wcielono do III Rzeszy, ustanowiono niemiecką władzę i zmieniono nazwę miasta najpierw na Schirps, a od V.1941 r. na Sichelberg.
[ii] Niemcy wprowadzili przymus pracy dla wszystkich, którzy ukończyli 12 lat, a mama miała 13 lat gdy rozpoczęła się wojna.

Lekkomyślność dzieciństwa czyli dołki i główki kapusty
Z sadem dziadków, poza owocami, kojarzą mi się dwie historie wynikające z naszej dziecięcej niefrasobliwości, a raczej nieumiejętności przewidywania skutków własnych działań.
Pierwsza z nich dotyczy kranu i zastawionej na babcię pułapki.
W ogródku warzywnym było ujęcie wody, kran do którego dziadek podłączał długi wąż do podlewania warzyw. Jako ciekawostkę podam, że dziadkowie jako jedyni z okolicznych sąsiadów mieli w latach 50-tych bieżącą wodę w domu, wszyscy pozostali korzystali z podwórkowych studni; u dziadków też była studnia, ale prawie nieużywana.
Dziadek jako pracownik PKP uzyskał zgodę i podłączył się do wodociągu z kolejowej wieży ciśnień prowadzącego do stacji kolejowej. Jak wspominałam w jednym z wcześniejszych opowiadań, wieżę ciśnień oraz budynek stacji kolejowej budowała firma pradziadka Bronisława Wróblewskiego.
Jako dzieci bardzo lubiłyśmy się bawić przy ogrodowym kranie, chlapać i oblewać wodą, robić błoto i różnej wielkości kałuże, co oczywiście nie podobało się starszym. Po naszych błotnych zabawach, nikt nie mógł przejść suchą nogą po tej części ogrodu. Babcia stale nas upominała żeby nie marnować wody. Przeważnie w dziecięcym rozgardiaszu zapominaliśmy zakręcić kran, gdy więc przebywaliśmy w pobliżu kranu często tamtędy przebiegała, sprawdzając czy grzecznie się bawimy.
Ponieważ ta jej ciągła bieganina tam i z powrotem udaremniała nam psoty i dostęp do wody, nasz cioteczny
brat (najmłodszy z naszej czwórki) wykombinował, jak unieruchomić babcię i spowodować, żeby tak szybko
nie biegała za nami, tylko siedziała spokojnie w domu. Postanowił więc na ścieżce prowadzącej do ogrodu
wykopać płytki dołek i tak go zamaskować, żeby biegnąca babcia wpadła do niego i nadwyrężyła sobie kostkę.
Dyskusji, planów a przede wszystkim wątpliwości jak to zrobić i czy w ogóle, było oczywiście mnóstwo,
ponieważ nie chciałyśmy mu pomóc, obraził się na nas i postanowił sam działać.
Gdy babcia poszła do sklepu Włodek wziął szpadel, wykopał dwa dołki, przykrył każdy z nich cienkimi
gałązkami i długimi kawałkami słomy, posypał dokładnie na wierzchu ziemią, tak że z daleka nic nie było
widać; nam oczywiście nie chciał zdradzić w których miejscach i ile tych dołków wykopał. Babcia kilka razy biegała tą ścieżką i nic, myślałyśmy więc, że się tylko przechwala.
Dwa dni później gdy zajęliśmy się już nowymi pomysłami, w innej części ogrodu i zapomnieliśmy o dołkach, babcia wołając nas na obiad przewróciła się na ścieżce, a podnosząc się wpadła stopą w następny – na szczęście również płytki dołek – i ponownie klęknęła na kolana.
Całe szczęście, że dołki były nieduże i płytkie więc nic groźnego się jej nie stało – naciągnęła tylko ścięgno.
My widząc całe zajście wystraszyliśmy się jednak bardzo – przedtem, nikt z nas nie pomyślał, że mogłaby np. złamać nogę lub zrobić sobie krzywdę uderzając o coś głową; naszemu bratu chodziło tylko o to, żeby tak szybko i ciągle nie biegała za nami i nie sprawdzała co robimy. Jak się jest dzieckiem niestety nie zdaje sobie człowiek sprawy z konsekwencji dziecięcych pomysłów.
Babci nawet nie przyszło do głowy, że był to dziecięcy spisek i zastawiona na nią pułapka; upomniała nas tylko, że nie wolno robić dołków i kopać rowków na ścieżkach gdzie wszyscy chodzą.
A my do dzisiaj mamy wyrzuty sumienia i nieraz o tym wspominamy, mimo, że po paru dniach przyznaliśmy się do winy. Babcia, jak to babcia uśmiała się z całej sytuacji i opowiadała wszystkim w formie anegdoty o naszych dziecięcych psotach i zastawionej na nią pułapce.
Bura od rodziców za głupie pomysły oczywiście nas nie ominęła, ale w końcu oni byli od wychowywania a dziadkowie od rozpieszczania swoich wnucząt.
Druga historia łączy się z kosą i kapustą sąsiada, którego ogród, od sadu dziadków (gdy kończyła się siatka ogrodzeniowa) oddzielała jedynie polna miedza, porośnięta dużymi kępami trawy.
Co jakiś czas, żeby było wygodnie chodzić, dziadek lub sąsiad brali kosę i kosili zbyt wysokie zielsko porastające miedzę lub inne zarastające zielskiem miejsca.
Kosa to coś, co nas bardzo intrygowało i ciekawiło. Niestety jako małe dzieci miałyśmy absolutny zakaz dotykania i zbliżania się do tego ostrego narzędzia.
Gdy byłyśmy starsze to towarzyszyłyśmy nieraz dziadkowi przy koszeniu i wiedziałyśmy, jak należy się obchodzić z kosą, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Dziadek tłumaczył że, nie należy machać kosą i obracać w pobliżu innych osób. Tego dnia, o którym wspominam dziadek również przycinał kosą miedzę, a ja wraz z dwójką sióstr biegałyśmy wokół, bawiąc się i jak zwykle robiąc sporo hałasu.
Po skoszeniu miedzy, dziadek przypomniał sobie, że miał odwiedzić jakiegoś znajomego, który mieszkał za końcową częścią naszego sadu, gdzie akurat się znajdowaliśmy; żeby to zrobić musiałby najpierw odnieść kosę do domu, cofając się przez cały sad i ponownie wrócić na jego koniec. My oczywiście na ochotnika zaproponowałyśmy, że go wyręczymy, tzn. grzecznie i bezpiecznie – jak zapewniałyśmy – odniesiemy kosę do domu i oddamy babci.
Dziadek w końcu uległ naszym gorącym zapewnieniom i prośbą, zawiesił Jolci kosę na plecach – jako najstarszej z nas i najmądrzejszej – i przykazał iść prosto do babci. Przez jakiś czas, przyglądał się jak idziemy miedzą – Jolcia szła pierwsza niosąc kosę, a my za nią w pewnym oddaleniu, jak nas pouczał.
Wszystko było dobrze dopóki za miedzą, po stronie sąsiada, nie natknęłyśmy się na całe rzędy kapusty – główki były już dobrze wyrośnięte i tak wspaniale nas kusiły. Jolcia zatrzymała się pierwsza i fachowo jak uczył nas wcześniej dziadek – zamachnęła się kosą i ścięła kapuścianą głowę. Zaczęłyśmy się wszystkie śmiać, ścięła więc następną, która fajnie się potoczyła. Tak nam się to spodobało, że idąc dalej – po kolei – każda z nas przejmowała kosę i ścinała następną główkę kapusty rosnącą wzdłuż miedzy.
Zadowolone i rozbawione wróciłyśmy do babci i oddałyśmy grzecznie kosę, zapewniając że nie miałyśmy z nią żadnego problemu. Babcia była trochę przerażona, że dziadek pozwolił nam iść z kosą, ale na szczęście wróciłyśmy całe i zdrowe więc szybko zapomniała o całej sprawie.
Niestety wieczorem rozpętała się awantura z sąsiadem, który wracając z pola zobaczył cały rząd ściętych główek kapusty, leżących tuż przy naszej miedzy. Widząc jednocześnie świeżo przyciętą miedzę pomyślał, że to efekt nieumiejętnego posługiwania się kosą lub złośliwość ze strony koszącego i przybiegł z pretensjami do dziadków.
Babcia oświadczyła, że to absolutnie niemożliwe i wysłała dziadka, żeby razem z sąsiadem obejrzał rzekome szkody i wyjaśnił nieporozumienie. Dziadek widząc pościnane główki kapusty od razu zrozumiał, że to robota jego rozbrykanych wnucząt i efekt niefrasobliwego powierzenia im kosy. Udobruchał więc sąsiada, kupując od niego wszystkie ścięte głowy kapusty, a było tego kilkanaście sztuk i wrócił do domu, wiedząc, że czeka go jeszcze przeprawa z babcią za brak roztropności.
Mnie i moim siostrom też się dostało, ale dużo mniej niż dziadkowi, za to babcia kazała nam za karę przez parę dni jeść w kółko dania z kapusty, za którą wtedy nie przepadałyśmy.
Całe wydarzenie jest natomiast przez nas do dziś chętnie wspominane, w końcu nie każdy miał okazję w dzieciństwie ścinać kosą główki kapusty. Ale prawdę mówiąc – kosa i trzy pomysłowe nastolatki – to niebezpieczne połączenie.

Sad
Sad w Sierpcu to szczególne, czarodziejskie dla nas miejsce. Rosły w nim różne odmiany jabłek, gruszek, śliwek oraz czereśnie i wiśnie, zarówno te dorodne do jedzenia, jak i mniejsze ale według babci, najlepsze na soki wiśniowe.
Sad składał się z dwóch części; przedniej – w całości ogrodzonej siatką, ciągnącej się od ulicy do podwórka, okalającego dom,
i tylnej – częściowo tylko ogrodzonej, położonej za domem.
Po obu stronach domu, znajdowały się wewnętrzne ogródki, oddzielone żywopłotem od
pozostałej części sadu, do których wchodziło się z podwórka odrębnymi furtkami:
w jednym rosły warzywa oraz różne zioła i przyprawy, zwłaszcza ulubiony przez babcię
koper i francuska natka pietruszki, mięta, jarmuż, bazylia i rozmaryn, w drugim kwiaty,
krzewy bzów i róż, maliny i winogrona.
W sadzie – tym przed domem – pomiędzy owocowymi drzewami, z prawej i lewej strony ogrodzenia, dziadek posadził krzewy porzeczek i agrestu, a przy samej siatce
ogrodzeniowej pyszniły się latem, siane przez babcię w długich rzędach, głowy
słoneczników.
Przyjeżdżając na wakacje, zawsze w pierwszej kolejności odwiedzałyśmy starą, rozłożystą papierówkę, która rosła w ogrodzie od strony ulicy i miała wspaniałe, duże i soczyste jabłka.
Mnie najlepiej smakowały te największe, które rosły tak szybko, że miały popękaną
skórkę – smakowały jak sama słodycz. Nigdy więcej (poza ogrodem dziadków)
nie spotkałam tak dużych i soczystych papierówek. Inne owoce nie budzą już takiej
nostalgii, no może żółte ogromne śliwki, rozpływające się w ustach i gruszki
cytrynówki. Z ulubionych drzew, pamiętam jeszcze wyjątkowo duże drzewo
czereśniowe, które rosło na początku sadu usytuowanego za domem, do którego
wchodziło się przez furtkę – mijając wcześniej podwórko, dom i jeden z przydomowych
warzywniaków. Takie same czereśnie rosły u sąsiada, stanowiąc jakby przedłużenie
czereśniowego drzewa dziadków. Ułatwiało to wspólne straszenie szpaków, które w
okresie zbiorów całymi chmarami obsiadały drzewa i wcinały najsłodsze dojrzałe owoce.
Pamiętam, że dziadek z sąsiadem zainstalowali system sznurków oplatających gałęzie czereśni, na których były zawieszone dzwonki; co jakiś czas należało pociągnąć za zwisający sznur i wystraszyć ptasie towarzystwo dzwoniącymi głośno dzwoneczkami. Jak pamiętam, było to nasze ulubione zajęcie, dzwoniłyśmy z zapałem (czasami nawet gdy w pobliżu nie było szpaków) tak, że słychać nas było w całej okolicy.
Dalej w sadzie rosły drzewa śliw, na wprost rzędy jabłoni i grusz. Na samym końcu posadzone były rzędy wiśni.
Teraz drzewa owocowe są niskie, te u dziadków były wysokie, tak że przy zrywaniu owoców trzeba było się wspinać po drabinach.
W czasie wakacji pomagaliśmy dziadom zrywać głównie porzeczki, czereśnie i wiśnie. Jabłka i gruszki oprócz wczesnych odmian (ale tych było mało) dziadkowie zrywali na jesieni, już po naszym wyjeździe do Warszawy.
Nasza Mama najbardziej lubiła śliwki węgierki, zwłaszcza te mocno dojrzałe, prawie już miękkawe. Zresztą u dziadków w ogrodzie wszystkie owoce dojrzewały na drzewach, nikt nie zrywał ich wcześniej, dlatego były soczyste, miały wspaniały smak i aromat. Przy ich jedzeniu trzeba było uważać, żeby nie pochlapać się sokiem.
Żółte olbrzymie śliwki, miały tak dojrzały miąższ, że po nadgryzieniu skórki cała zawartość ciekła po palcach – pychota. Tak słodkich i dojrzałych śliwek nie można już nigdzie kupić, takie muszą byś jedzone prosto z drzewa. Całe wakacje często byłyśmy upaćkane sokiem z jedzonych owoców.
Z drzew nieowocowych, które pamiętamy i wspominamy, to przed domem dziadków tuż przy samym ganku rosła bardzo wysoka jarzębina. Dziadek przyniósł ją i zasadził – jako pierwsze drzewko – podczas budowy domu. Podobne jarzębiny rosły kiedyś przy stacji kolejowej. Przy sprzedaży domu babci najbardziej było żal właśnie tego drzewa, które towarzyszyło im od samego początku zamieszkania na ul. Staszica. Myślę, że jarzębina też pewnie ich pokochała, ponieważ w parę miesięcy po wyprowadzce dziadków do nowego domu (przeprowadzili się na jesieni), nie obudziła się na wiosnę, nie wypuściła żadnego listka - całe drzewo uschło przez zimę.
Na podwórku rósł również duży rozłożysty orzech włoski, o którym wspominałam w jednym z opowiadań, i grusza z wczesnymi soczystymi, pomarańczowymi gruszkami.
W sadzie do naszych ulubionych zabaw należało łażenie po drzewach. Urządzaliśmy sobie nieraz zawody, które z nas szybciej przebiegnie cały rząd rosnących drzew, wchodząc i schodząc z każdego po kolei – taki rodzaj biegu z przeszkodami. Nic dziwnego, że ja i moje siostry oraz nasz cioteczny brat byliśmy ciągle podrapani, mieliśmy pobijane kolana i łokcie, które posmarowane przez babcię gencjaną (uniwersalny w tamtych czasach środek na skaleczenia) przybierały fioletowy kolor.
Jak sobie przypominam, tylko raz spadłam z drzewa – dokładnie śliwy - ale za to tak widowiskowo, że razem z całą olbrzymią gałęzią. Pod moim ciężarem odłamało się prawie pół starego drzewa. Siedziałam okrakiem na gałęzi i wcinałam żółtą renklodę, a za moment dalej siedząc na tej samej gałęzi znalazłam się na ziemi kończąc nadgryzioną śliwkę. Nie zdążyłam się nawet wystraszyć, tak jak dziadek, który stał w pobliżu i wszystko widział – oj! nie mieli dziadkowie z nami łatwo.
Sądzę, że m.in. takie zabawy i harce w sadzie, sprawiły iż do dzisiejszego dnia jesteśmy z siostrami elastyczne i sprawne fizycznie.
Sierpecki sad dziadków i rosnące w nim drzewa to nie tylko cudowne wakacje ale i bogactwo smaków.


Obrazy dziadków
Pewne obrazy z dzieciństwa, tkwią w naszej podświadomości zapomniane przez wiele, wiele lat i nagle pod wpływem chwili wracają ze zdwojoną siłą, przenosząc nas w świat wspomnień. Tak było z jednym z obrazów, w domu naszych dziadków – Leona i Wandy Chrześcijańskich. W Sierpcu było wiele obrazów o różnej wartości artystycznej i materialnej, niektóre tylko sentymentalnej. Ten był pewnie z tych sentymentalnych, w tajemniczym romantycznym nastroju.
Spory obraz w brązowej ramie przedstawiał kościółek umieszczony na górce (prawdopodobnie gdzieś w małym miasteczku), oświetlony światłem księżyca, do którego nocną porą w śnieżną zimę zmierzali wierni na nabożeństwo. Wszystko spowite czernią rozjaśnioną odbijającym się światłem księżyca od śniegu, z jarzącymi się światełkami w oknach kościółka i okolicznych domach, ośnieżone choinki, bawiące się dzieci przed kościółkiem; no tak jak to bywa w bajce „sielanka” – przywieziona zapewne w młodości przez babcię Wandę z Francji.
Niestety, nie wiemy, co stało się z tym obrazem po śmierci babci. Niektóre obrazy, które nasza mama darzyła największym sentymentem, trafiły do niej, inne do znajomych lub jak to bywa (po zdjęciu atrakcyjnych ram), te gorsze bardziej zniszczone trafiły pewnie na śmietnik; do nas sentyment „przywędrował” dopiero z wiekiem.
Dwa z obrazów: stary oleodruk Anioł Struż z dziećmi nad przepaścią i wielki pejzaż oraz dwa monidła, portrety przedstawiające uśmiechających się dziadków (każdego osobno), w dużych brązowych ramach na bordowym paspartu – wiszą do dziś u mojej młodszej siostry Róży; a pod opieką „sierpeckiego Anioła” wychowuje się już czwarte pokolenie.
Jak pamiętam, z pejzażem były duże problemy w okresie naszego „buntu młodzieńczego”. Pod koniec lat sześćdziesiątych wśród młodzieży zapanowała moda na nowoczesny styl, puste ściany, proste meble a wszystko co „sielskie” i „romantyczne” wydawało się mieszczańskie, wzbudzało niechęć i było wyśmiewane; a u nas w domu nad kanapą w pokoju (gdzie się przyjmowało gości) wisiał naprawdę wielki obraz w złotych ramach. Przedstawiał na pierwszym planie łąkę usłaną kwitnącymi obficie makami, zboże, drogę, sosny i dwie pasące się krowy w oddali – wstydziłyśmy się okropnie, zwłaszcza przed koleżankami i kolegami z ogólniaka.
Obraz był przedmiotem ciągłej kłótni z rodzicami. My chciałyśmy go zdjąć, mama nie pozwalała. Ojciec znużony tymi ciągłymi dyskusjami i długotrwałą wojną domową zaproponował, że po ich wyjeździe – wybierali się na placówkę dyplomatyczną – będziemy mogły same zdjąć obraz ze ściany i schować go do piwnicy. Oficjalna zgoda ojca tak nas ucieszyła, że po wyjeździe rodziców zapomniałyśmy o całej sprawie i obraz pozostał na swoim miejscu – widać był tylko pretekstem do „buntu” a nie istotnym problemem.
Wiele lat później, kiedy nasza starsza siostra Jola urządzała swoje mieszkanie, kupiła w galerii na ul. Waryńskiego trzy obraz Łąckiego.
Jeden z nich przedstawiał mały wiejski kościółek i wiernych podążających przez ośnieżone pola ze światełkami na roraty. Kupiła go ponieważ przypominał jej ten sierpecki z naszego dzieciństwa. Tam była noc, tu półmrok wczesnego świtu. Wisiał u niej bardzo długo, lubiłyśmy go oglądać i wspominać pobyty u babci, ale niestety kilka lat temu został skradziony, wraz z innymi obrazami, podczas włamania do jej domu. Obraz zniknął a my zapomniałyśmy o ośnieżonym kościółku – nie było więcej tematu.
Temat jednak wrócił w lutym tego roku, kiedy moja siostrzenica Karolina – córka Joli przysłała mi pocztą e-mail, kadr z filmu „Skrzypek na dachu”, przedstawiający rodzinę zgromadzoną wieczorem na modlitwie przy stole, półmrok, oświetlony tylko dwoma płomykami palących się świec. Inny temat, inna kultura ale podobny nastrój ciemności, światełka i wiary – wróciły do mnie natychmiast
wspomnienia sierpeckiego obrazu. W rozmowie Karolina przyznała, że mistyczny nastrój tego
ujęcia przypomniał jej „Roraty” – obraz jej dzieciństwa, który wisiał w jej rodzinnym domu u
naszej siostry Joli.
Dwa pokolenia, inne obrazy i te same skojarzenia.
W całej rodzinie rozgorzała dyskusja, co stało się z babcinym obrazem i jak każda z nas go
pamięta po kilkudziesięciu latach. Niestety wspomnienia czasami płatają nam figle i zamazują
szczegóły z dzieciństwa, zwłaszcza Joli, która bardziej pamięta fragmenty ze swojego obrazu
niż babcinego.
Na starym, znalezionym zdjęciu, zrobionym w dniu pogrzebu babci obraz jest niestety mało
wyraźny, widać tylko słabo oświetlony kościółek i zarys ośnieżonych uliczek.
Zaczęłyśmy więc z Różą szukać w internecie obrazy o podobnej tematyce, znalazłyśmy inne:
wierni idący na pasterkę, podążający z lampionami na roraty, niosący z kościoła zapalone
gromnice itp., ale naszego nie było.
Temat nie dawał mi spokoju, a ponieważ nasza siostra Jola obchodzi swoje 70-te urodziny
postanowiliśmy podarować jej „nowe Roraty”.
Wspomnienia z dzieciństwa obudziły w nas nostalgię i pobudziły do działania.
Poprosiłam o pomoc zaprzyjaźnionego malarza Zbigniewa Roberta Błaszczyka, żeby namalował
nam zimowy pejzaż polskiej wsi z drewnianym kościółkiem i wiernych podążających ze
światełkami na nabożeństwo.


„Dziewczynki” w Toruniu - 60 lat później
Toruń – zajmuje ważne miejsce w naszych wspomnieniach z dzieciństwa, związanych z wakacjami spędzanymi w Sierpcu.
Babcia Wanda często jeździła do Torunia, po zakupy lub do lekarza (tzn. specjalistów przyjmujących w Przychodni Kolejowej), a wiele razy, podczas pobytu u niej, towarzyszyliśmy jej w tych wyjazdach.
Za każdym razem było to cała wyprawa, Babcia i my – czwórka wnucząt, oczywiście z wałówką jedzenia i picia na cały dzień, wsiadaliśmy do pociągu w Sierpcu i wysiadaliśmy na stacji „Toruń Główny„ lub „Toruń Miasto”. Pamiętamy doskonale drogę z Dworca Głównego przez most na Stare Miasto. Przez Most, obecnie Piłsudskiego, można było pojechać tramwajem, ale my szliśmy pieszo podziwiając panoramę miasta.
Babcia pokazywała nam najważniejsze zabytki: Farę (obecnie Katedrę), poszczególne kościoły, wieżę Ratusza, ważniejsze kamieniczki, spichlerze i stare mury. Dla nas była to nie tylko świetna zabawa ale i nauka, co chwilę zatrzymywaliśmy się i głośno wykrzykiwaliśmy nazwy rozpoznawanych zabytków, biegając wzdłuż barierki mostu i przepychając się wzajemnie, jak by było mało miejsca na moście. Biedna Babcia tylko powtarzała w kółko: „dziewczynki idziemy dalej”, „dziewczynki nie przechylać się”, „dziewczynki nie bić się”.
Nasz cioteczny brat Włodek, był najmłodszy z całej czwórki, ale to nas (trzy siostry) Babcia zawsze dyscyplinowała, mimo że on też rozrabiał.
Dla nas najważniejszym zabytkiem był Ratusz Staromiejski, a w szczególności wieża Ratusza, to z nimi wiąże się najwięcej wspomnień. Babcia, mimo że miała lęk wysokości, wchodziła z nami na samą górę wieży, pokonując 176 schodów, nie wychodziła jednak na taras widokowy tylko siadała na ostatnim schodku przy wyjściu i szykowała nam kanapki, a my oglądaliśmy panoramę Torunia. Po wejściu na wieżę dostawaliśmy zawsze pyszne bułeczki ze świeżutkimi serdelkami, kupionymi wcześniej w pobliskim sklepie. Tak posileni schodziliśmy na dół, zatrzymując się zawsze przy dzwonach. Babcia musiała nas pilnować, ponieważ zawsze zbiegaliśmy szybciej i próbowaliśmy je rozbujać.
W Ratuszu zwiedzaliśmy sale wystawowe i raz zakończyło się to dużą awanturą. Babcia Wanda tak się zagadała z pracownikiem pilnującym ekspozycji muzealnych, że nie zauważyła jak czmychnęliśmy do kolejnej sali, w której była ekspozycja średniowiecznej broni. Włodkowi bardzo spodobał się stary topór, więc zdjął go ze ściany i udając walecznego rycerza zaczął nas gonić po całym pomieszczeniu, wymachując nad naszymi głowami zabytkowym toporem; wtedy nie było alarmów, ani foto-komórek i wszystkie eksponaty były w zasięgu ręki.
My krzyczałyśmy głośno i uciekałyśmy, chowając się za stare zbroje i inne eksponaty; coś poleciało, coś się przewróciło, aż przybiegli pilnujący i przerwali naszą zabawę. Babci oberwało się od pracowników muzeum, że nie pilnuje „nieznośnych wnucząt”, a my do dziś wspominamy to jako fajne zdarzenie.
Z Torunia zawsze wracaliśmy zmęczeni, ale pełni wrażeń po całodniowym bieganiu uliczkami Starego Miasta, wioząc do Sierpca zapasy wspaniałych pierników i innych wiktuałów kupionych przez Babcię.
W tym roku postanowiłyśmy z siostrami odnowić nasze toruńskie wspomnienia, pochodzić uliczkami
Starego Miasta i wejść jak ok. 60 lat temu na wieżę Ratusza. Wczoraj właśnie wróciłyśmy z naszej
3-dniowej wyprawy do miasta Kopernika, równie pełnej wrażeń jak w czasach naszego dzieciństwa.
Zabrakło tylko Babci Wandy, pysznych bułeczek z parówkami i butelek oranżady.
Na wycieczkę wybrałyśmy się niestety samochodami (nie tak jak kiedyś pociągiem): ja, moje dwie
siostry – Jola i Róża, dwie siostrzenice Daria i Karolina oraz najmłodszy członek naszej rodziny –
prawie dwuletni Januszek, syn Karoliny, tzn. wnuczek Joli. Była to nie licząc Januszka „babska wyprawa”.
Zarezerwowałyśmy hotel na Starym Mieście, mieszczący się pomiędzy gmachem Katedry a bramą
Żeglarską. Do Torunia wjechałyśmy oczywiście jadąc przez Most Piłsudskiego, żeby już na wstępie, jak
za dawnych lat, zerknąć na piękną panoramę miasta.
Zwiedzanie zaczęłyśmy od Rynku Staromiejskiego i wszystkiego co jest do obejrzenia wokół niego:
Ratusza, Pomnika Mikołaja Kopernika, Dworu Artusa, Pomnika Flisaka, kamienicy „Pod Gwiazdą”, Kościoła Świętego Ducha – pstrykając sobie wszędzie zdjęcia, bo taka teraz moda.
Odwiedziłyśmy Bazylikę katedralną św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty – najstarszy, gotycki, ceglany kościół, którego budowę zaczęto w 1260 r. – dla naszej Babci Wandy po prostu – Farę toruńskiego Starego Miasta.
Z ciekawością zwiedziłyśmy Kościół Najświętszej Marii Panny z grobowcem Anny Wazówny, kościół który nie posiada wieży, ponieważ nie pozwalała na to reguła zakonna.
Obejrzałyśmy dwie gotyckie kamienice gdzie obecnie mieści się Muzeum – Dom Kopernika.
Stanęłyśmy pod Krzywą Wieżą, gdzie każda z nas oparła się plecami o ścianę wieży, żeby utrzymać się
bez chybotania i zaliczyć test „wierności” (prawie się udało).
Odwiedziłyśmy również ruiny Zamku Krzyżackiego, przeszłyśmy się wzdłuż murów obronnych,
a po południu jak większość torunian, wybrałyśmy się na długi spacer nad Wisłą, oczywiście
promenadą, tzn. Bulwarem Filadelfijskim – a było tak ciepło i pięknie, że nie chciało się nam wracać
do hotelu.
Jednak największą frajdę sprawiło nam wejście (co prawda z trudem) na wieżę Staromiejskiego Ratusza
i podziwianie miasta z góry oraz zrobienie zdjęć: na wąskich, krętych, średniowiecznych schodach
(w drodze na górę i z powrotem na dół), przy dzwonach, na tarasie widokowym i oczywiście przed
wejściem na wieżę, żeby mieć dowód że byłyśmy, weszłyśmy, dałyśmy radę, jak kiedyś nasza Babcia.
Karolinę niestety ominęła ta przyjemność, została w hotelu z Januszkiem (południowa drzemka dla dziecka).
Januszek dzielnie zniósł całą wyprawę, a z całej wycieczki najbardziej zainteresowały go żaby siedzące
na obramowaniu studzienki wokół pomnika Flisaka (bo pluły wodą) i oczywiście ulubieniec dzieci pies
Filuś, przy którym bez uciekania i namawiania by postał, pozował głaszcząc go z lubością, no
i wszystkie schodki przed staromiejskimi kamieniczkami (a tych na Starym Mieście jest naprawdę
wiele) - nie ominął żadnych schodów, wchodząc i schodząc, na każdy stopień, po kilka razy.
My natomiast zaglądałyśmy do sklepów z toruńskimi piernikami. Każda z nas zamówiła po pięknie
zdobionym sercu z dedykacją dla małżonka, a Róża i Daria dodatkowo kupiły pierniki dla Gabrysi (córki
Darii, wnuczki Róży), która ze względu na szkołę nie mogła uczestniczyć w naszej „babskiej wyprawie”.
Jak na każdej wycieczce oprócz zwiedzania należy posmakować specjałów miejscowej kuchni.
Niedaleko Starego Rynku przy ulicy Szerokiej wypiłyśmy więc polecaną kawę „toruniankę” z mnóstwem
bitej śmietany i zjadłyśmy każda po pierniku.
W niedzielę na obiad wybrałyśmy się do restauracji „Ciżemka”, mieszczącej się w XIV wiecznej kamienicy przy ul. Piekary 18, na dania kuchni staropolskiej, serwowane przez finalistę polskiej edycji Hellʼs Kitchen. Jedzenie wyśmienite, a wnętrze urządzone w stylu gotyckim: dużo czerwieni, drewna, bogatych zdobień, obrusów, świeczników i oczywiście ozdobne ciżemki. Przy deserze nie zapomniałyśmy o piernikach z powidłami, bitą śmietaną i sosem śliwkowym – w końcu pobyt w Toruniu do tego zobowiązuje.
Dla równowagi, we wtorek wpadłyśmy na obiad do restauracji „Monka”, mieszczącej się w barokowym spichlerzu z pierwszej połowy XVIII w., przy ul. Piekary 2, zaraz obok Krzywej Wieży. Cechą charakterystyczną tego zabytku są obramowania licznych okien, przypominające kształtem worki z mąką. W środku restauracji naturalność , prostota wnętrza i wyśmienite jedzenie. Najbardziej smakowały nam dania kuchni wegetariańskiej. Karolina zajadała się pierogami leniwymi z sosem angielskim, orzechami laskowymi i malinami.
Trzeci dzień przywitał nas drobnym deszczem i wizją powrotu do Warszawy. Zanim jednak wyruszyłyśmy w drogę, Karolina i Daria zarządziły pożegnalny spacer nad Wisłą. Po spacerze Karolina stojąc pod mostem Piłsudskiego (gdzie zostawiłyśmy samochody na parkingu) zażyczyła sobie obejrzeć panoramę Torunia – tak jak my to robiłyśmy w dzieciństwie z Babcią Wandą, a jej Prababcią – idąc pieszo przez most. Mimo siąpiącego deszczu dałyśmy radę wejść całą piątką z Januszkiem i dziecięcym wózkiem, stromymi schodami z promenady nadwiślańskiej na most i dojść do połowy mostu, żeby jeszcze raz popatrzeć na Toruń i jego wspaniałe zabytki – naprawdę warto.



„Lalcia” z lalką (zabawki naszego dzieciństwa)
Zamieściłyśmy ostatnio na naszej stronie „Chrześcijańscy – Moja rodzina” trzy nowe zdjęcia.
Zdjęcie mamy z bratem i ich mamą (naszą babcią Wandą), zdjęcie z chrztu oraz zdjęcie dziadka Leona w mundurze Wojska Polskiego z 1919 r.; duże (podobne do zamieszczonego) zdjęcie dziadka w mundurze, oprawione w wąskie brązowe ramy, wisiało u dziadków na ścianie - niestety podobno uległo zniszczeniu. Zdjęcia te „wyciągnęłyśmy” od naszego brata ciotecznego Włodka, pamiętałyśmy je z dziecięcych pobytów u babci, ale po jej śmierci (w ramach nazwijmy to podziałów spadkowych) trafiły do wujka Mirka.
Na pierwszym ze zdjęć widać babcię Wandę, małą Klarcię (naszą mamę nazywaną w rodzinie „Lalką”)
i jej brata Mirka. Zdjęcie było zrobione w Sierpcu tuż przed wyjazdem babci do Francji, gdzie od
dwóch lat przebywał jej mąż dziadek Leon. Przed podróżą babcia zamówiła u fotografa kilka zdjęć,
żeby zabrać je ze sobą do Francji; Lalcia i Miruś zostawali w kraju pod opieką swoich dziadków
– Joanny i Bronisława Wróblewskich. Dziadkowie wrócili do Polski dopiero po czterech latach.
Na zdjęciu mama trzyma lalkę, którą dostała od swojego dziadka Bronisława – zabrała ją ze sobą do
fotografa, bo chciała koniecznie, żeby tatuś we Francji zobaczył jaką ma śliczną lalkę. Zdjęcie to
przywołało masę wspomnień, dotyczących zarówno opowiadań mamy na temat swojej ukochanej
lalki jak i ulubionych zabawek z naszego dzieciństwa.
Pradziadkowie, bardzo kochali swoje wnuki, zwłaszcza pradziadek Bronisław bardzo je rozpieszczał
i za każdym pobytem w Warszawie, gdzie prowadził własną firmę, przywoził im mnóstwo słodyczy
oraz zabawek.
Mama opowiadała, że podczas jednego z wyjazdów do Warszawy, w którym towarzyszyła dziadkowi, pradziadek Bronisław zaprowadził ją do dużego sklepu z zabawkami i kazał wybrać coś dla siebie. Przed wejściem do sklepu mama długo oglądała wystawę, ale później w sklepie nie mogła się zdecydować na żadną zabawkę, nic się jej nie podobało, mimo, że sprzedawca cierpliwie pokazywał duże piękne lalki, misie i inne cudeńka. W końcu pradziadek zdegustowany coraz bardziej płaczliwą miną mamy, uznał że dziecko pewnie jest już zmęczone, albo nie wie czego chce mając tak duży wybór. Gdy wyszli ze sklepu mama urządziła wielką scenę – płacząc i głośno szlochając, zawodziła, że „biedna lalka z wystawy jest samotna i bardzo chce, żeby mama wzięła ją do domu”. Pradziadek Bronisław bardzo się zdziwił, ponieważ była to jego zdaniem skromna i średnio urodziwa lalka (w sklepie były o wiele ładniejsze i droższe), ale skoro mama ją wybrała nie pozostało nic innego jak wejść do sklepu ponownie i kupić wskazaną lalkę dla ukochanej wnuczki. Mimo wielu zabawek ta była według mamy tą ulubioną, podobno w dzieciństwie „lalka ze zdjęcia” wszędzie jej towarzyszyła. Przetrwała do naszych dziecięcych czasów – jak pamiętamy, siedziała w domu babci Wandy na tapczanie wśród innych lalek i ozdobnych poduszek, ale nie wolno nam jej było dotykać, babcia powtarzała, że to lalka „Lalki” i nie jest do zabawy.
My też jako dzieci miałyśmy swoje ulubione zabawki – oprócz wielu wspólnych, każda z nas miała swoją ukochaną –„tę jedyną”, którą nie pozwalała się bawić pozostałym siostrom. Róża – najmłodsza siostra miała małpkę, którą dostała od babci Wandy (Włodek – brat cioteczny dostał identyczną), Jola – najstarsza siostra, pajacyka „szmaciankę”, ja miałam lalkę „murzynka”, którą nosiłam nawet w tornistrze do szkoły przez całą pierwszą klasę. Murzynek (trochę sfatygowany) siedzi do dziś u mnie w domu na regale. Małpka Róży miała miej szczęścia, zginęła w lesie podczas zbierania jagód na koloniach, gdzie towarzyszyła jej (jak zawsze wcześniej) na wakacjach – rozpacz była tak ogromna, że skończyła się histerią i temperaturą. Nie pomógł nawet gest Włodka, który po naszym powrocie z koloni podarował Róży swoją własną „siostrzaną” małpkę. No cóż, pomimo że była to taka sama małpka, ale jednak już nie ta „ukochana”.
Z dziecięcych zabawek pamięta się zawsze te „ulubione” lub wyróżniające się spośród innych. Często wspominamy trochę przydużą i przyciężką dla nas lalkę, która zamykała oczy, mówiła „mama”, no i najważniejsze, chodziła trzymana za rączki, miała długie przepiękne blond loki – do czasu zabawy w zakład fryzjerski – później niestety już zawsze była obcięta na „chłopczycę”.
Duże wrażenie robiła na nas mała laleczka nazywana przez nas „czerwonym kapturkiem”, którą tata przywiózł nam z Hamburga. Lalka tańczyła po nakręceniu specjalnym kluczykiem raz w jedną, a za chwilę w drugą stronę, na szczęście była dość solidnie wykonana i nie dało się jej rozłożyć na mniejsze części.
Miałyśmy też lalkę murzynkę w niebieskich majteczkach, która miała tak skonstruowane grubiutkie nóżki, że po postawieniu jej na pochyłej deseczce sama schodziła z góry na dół – dwie ostatnie lalki, mocno sfatygowane, są nadal w rodzinie, jako pamiątki z naszego dzieciństwa, niestety pierwsza nie ma już oryginalnej sukienki, a po nakręceniu jeszcze tańczy ale krótko, wolno i tylko w jedną stronę, a druga już nie chodzi.
Brązowy miś, to odrębna historia. Miś przyszedł do nas sam – ktoś zapukał do drzwi, mama powiedziała otwórzcie, a jak otworzyłyśmy drzwi na wycieraczce stał duży miś z kartką zawieszoną na szyi, na której widniało jego imię. Miś przychodził i odchodził wiele razy, zawsze, gdy zdaniem mamy byłyśmy bardziej niż zwykle niegrzeczne, miś obrażał się na nas i znikał, wracał dopiero po kilku dniach i oczywiście po naszych gorących przyrzeczeniach, że się poprawimy i nie będziemy więcej psocić.
W dzieciństwie, jak to bywa często wśród dzieci, dochodziło między nami do przepychanek i kłótni z powodu zabawek - podobno zawsze chciałyśmy bawić się akurat tą zabawką, którą wzięła do ręki jedna z nas. Jak byłyśmy bardzo małe nasz tata starał się kupować trzy jednakowe rzeczy, ale z wiekiem jak byłyśmy starsze ciężko było kupić np. trzy jednakowe rowery.
Bitwa o jedną z zabawek, przywiezioną nam przez ojca przeszła do rodzinnej opowieści. Pewnego razu tata powrócił (późno w nocy) z daleko-morskiego rejsu; raniutko, nie budząc mamy, wstał na chwilę z łóżka i podarował nam przywiezione zabawki (których mama jeszcze nawet nie widziała) – miałyśmy się cicho bawić w swoim pokoju i nie przeszkadzać rodzicom, którzy chcieli choć trochę dłużej pospać. Niestety, jak nam później opowiadali, po jakimś czasie powstał tak wielki harmider i wrzaski, że biedni rodzice zerwali się z łóżka i wpadli wystraszeni do naszego pokoju. Podobno ja stałam na środku pokoju z jednym krasnalem w ręku, Jola z drugim, obu krasnalom z pupy sterczały długie sprężyny, Róża trzymała w ręku deseczkę (rodzaj podłużnej huśtawki), na której wcześniej były osadzone dwa (dzięki zamontowanym sprężynom) stale bujające się krasnale. Wszystkie jednocześnie przeraźliwie krzyczałyśmy oskarżając się nawzajem i okładając wywalczonymi częściami. Mimo, że tata przywiózł trzy różne zabawki, każda z nas chciała bawić się właśnie huśtawką z krasnalami – z zabawki pozostały trzy odrębne elementy już nie do naprawienia. Jak zawsze rodzicom nie udało się ustalić która rozpoczęła sprzeczkę.
Z rodzinnych opowiadań wynika, że Jola i Róża nie niszczyły zabawek, ja natomiast jak wynika z ich relacji, wszystko psułam, więc obie siostry nie pozwalały mi dotykać swoich lalek i oskarżały o każdą psotę i zniszczoną zabawkę. Nawet, gdy jako dorosła odwiedzałam moje (wówczas małe) siostrzenice, też mnie pilnowały, żebym nie brała do ręki ich zabawek. Określenie „psuja” przetrwało do dzisiejszego dnia w rodzinie, mimo że mam już 70 lat i dawno wyrosłam z wieku dziecięcego.
Następne pokolenie, tak jak babcia i my, ma wśród zabawek swoich ulubieńców:
Daria – od kiedy tylko sięgnie pamięcią, po dzień dzisiejszy – ma Misię, starą, spłaszczoną na pyszczku od ciągłego przytulania i całowania, którą zabrała nawet w podróż poślubną.
Karolina też ma ukochanego misia (nadal jest w jej rodzinnym domu), którego zabrała na wiele lat do Finlandii i pamięta, jak mu tłumaczyła na uszko, że "teraz mieszkamy w Helsinkach", żeby się nie denerwował i wiedział gdzie jest, i co się z nim dzieje.
Gabryśka pilnuje aby nie wyrzucać jej zabawek, a ma sporo ulubionych, czy przechowają się wszystkie, niemożliwe, tak jak u nas zostaną po latach nieliczne.
Obecnie najmłodszy przedstawiciel rodziny – Januszek, syn Karoliny tuli do siebie „ukochany” zielony kocyk z żyrafką i wszędzie go ze sobą zabiera, jaką będzie miał ukochaną zabawkę jeszcze nie wiadomo.






Szkolne opowieści Klary (Lalki)
O szkole nasza mama opowiadała nam często, lubiła chyba szkołę, no poza lekcjami religii, gdyż trafiła na wyjątkowo niesympatycznego, nietolerancyjnego i nieumiejącego postępować z dziećmi księdza.
Babcia z kolei okres kiedy mama uczęszczała do podstawówki wspominała jako pasmo udręki, nie ze względu na mamy postępy w nauce, bo te były świetne, tylko ze względu na jej zachowanie, a zwłaszcza nieumiejętność dostosowania się do wymogu spokojnego siedzenia w ławce, dziś nazywa się to ADHD. Z ADHD związane są dysfunkcje w trzech różnych obszarach: zachowaniu uwagi, impulsywności oraz nadruchliwości, teraz to wiemy bo prawnuczka Klarci – Gabriela Klara – boryka się z identycznymi problemami.
Mama była w klasie najmłodsza, ponieważ przed pójściem do szkoły uczyła się w domu z dziadkiem Wróblewskim czytać, pisać oraz liczyć, to po rozpoczęciu I klasy, gdy nauczyciele zorientowali się w jej umiejętnościach, została od razu przeniesiona przez Dyrekcję szkoły do II klasy; dzięki temu zdążyła uzyskać świadectwo ukończenia Szkoły Powszechnej 21 czerwca 1939 r., przed wybuchem wojny. Była to Publiczna Szkoła Powszechna stopnia III, nr 1 im. Adama Mickiewicza w Sierpcu.
W szkole, do której uczęszczała nasza niespokojna mama, jednym z nauczycieli był Adam Zwoliński, brat cioteczny naszej babci Wandy (absolwent 5-letniego Seminarium Nauczycielskiego w Wymyślinie, zatrudniony w Sierpcu, m.in. w Inspektoracie Szkolnym oraz jako nauczyciel w Szkole Powszechnej), ale nie ułatwiało to życia Klarci, a wprost przeciwnie wymagał od niej więcej i ze szczegółami mógł opisać swojej siostrze Wandzie co jej córka Klarcia wyprawia na lekcjach, a niestety często stała w kącie, zwłaszcza na lekcjach religii.
Trzeba też było uważać na przerwach bo zjawiał się pod szkołą dziadziuś Brońciuś, przychodził bo dziadkowie Wróblewscy mieszkali blisko szkoły. Brońciuś uwielbiał swoje wnuki, zjawiał się więc na przerwach aby przynieść wnusi coś pysznego na drugie śniadanko, coś co upiekła babia Jonna lub co kupił po drodze, no i popatrzeć czy wnusi nie dzieje się nic złego.
W ławce mama siedziała z Tereską, która na szczęście była dzieckiem spokojnym, to raczej mama namawiała ją na różne psoty, ale też dzieliła się z nią kanapkami lub owocami. Nie tylko siedziały razem w ławce ale wracały razem do domu. Tereska mieszkała kilka domów dalej niż mama, niestety jej dom nie miał ogrodu, gdzie można było posiedzieć i najeść się do syta różnych owoców, a o własnym pokoju by w ciszy odrobić lekcje nawet nie marzyła. Mama zapraszała ją często po szkole, gdyż po powrocie na mamę czekał zawsze obiad, dostawała więc obiad też Tereska. W domu Tereski było ośmioro dzieci, ojciec bez stałej pracy.
Mama opowiadała, że przed wojną wiele dzieci przychodziło wiosną i latem do szkoły na boso, zwłaszcza z biednych rodzin; jako przykład podawała właśnie Teresę, która na rozpoczęcie roku szkolnego przyszła ubrana w nowy mundurek – granatową plisowaną spódniczkę i granatową bluzę z marynarskim kołnierzem, obszytym białymi tasiemkami, z czerwoną kokardą zawiązaną na szyi, ale rodzicom nie starczyło już pieniędzy na buty dla niej. Teresa dostała nowe ubranie (co zdarzało się rzadko), chyba więc dla lepszego efektu spóźniła się i wkroczyła do klasy, gdy już wszyscy siedzieli w ławkach, stanęła na środku - dumna z nowego ubrania, ale zapomniała, że wcześniej padał deszcz i ma bose stopy całe w błocie, no i kpinom nie było końca.
Mama jako jedyna w klasie nosiła na lekcjach okulary. W całej szkole było zaledwie dwoje takich uczniów. Inne dzieci, zwłaszcza chłopcy, stale jej z tego powodu dokuczali, nazywając „okularnicą”, a że Klarcia nie należała do cichych i bojaźliwych dziewcząt, stale wybuchały między nimi bójki. Kiedy podczas lekcji koledzy za plecami nauczyciela pokazywali mamie dłońmi okulary i palcami robili „zyg, zyg”, mama wygrażała w ich stronę pięścią lub zrywała się z ławki, żeby im przyłożyć – oczywiście to ona była upominana za przeszkadzanie w nauce i wiercenie się w ławce. Parę razy dostała nawet za to linijką po dłoniach od nauczyciela - nie pomagały tłumaczenia, że koledzy drwią z jej okularów.
Babcia Wanda była więc często wzywana do szkoły i musiała wysłuchiwać kazań nauczycieli lub Jana Wierzbowskiego (dyrektora szkoły w latach 1921-1939), na temat zachowania córki.
Podczas jednej z takich wizyt, gdy dyrektor szkoły mówił do babci w obecności mamy, że Klara wdaje się ciągle w utarczki z kolegami, jeden z najbardziej dokuczających mamie kolegów, schowany za dyrektorem zaczął przedrzeźniać mamę, robiąc dłońmi okulary na swoim nosie. Mama ignorowała go przez jakiś czas – babcia tłumaczyła w tym czasie dyrektorowi, że jej córka jest przecież najmłodsza w klasie i to niemożliwe, żeby rozpoczynała awantury ze starszymi i dużo silniejszymi chłopcami. Niestety mama nie wytrzymała długo i ruszyła z impetem za chłopcem, okładając go po plecach drewnianym piórnikiem, który trzymała w ręku. Babcia ruszyła za mamą po szkolnym korytarzu, łapiąc ją co jakiś czas z tyłu za fartuch i wołając „Klarcia, Klara, Lalka stój”, a dyrektor powtarzając w kółko „tak nie można”, podążył za nimi.
Ponieważ kolega wbiegł na schody wszyscy zaczęli pędzić za nim w dół: mama trzymając swego prześladowcę z tyłu za sweter, babcia trzymająca mamę za fartuch i dyrektor szkoły próbujący złapać babcię za rękaw – niestety w pewnym momencie chłopiec pośliznął się na stopniach i cała gromadka wylądowała skłębiona na dole schodów. Na szczęście wystraszony kolega przyznał się przed dyrektorem do ciągłego zaczepiania i dokuczania Klarci.
Po ukończeniu szkoły powszechnej, od 1-szego września 1939 r. Klarcia miała rozpocząć naukę w gimnazjum plastycznym w Warszawie, ponieważ wykazywała duże zdolności do rysunków, a w Sierpcu nie było odpowiedniej szkoły, rodzice zadecydowali że przeniesie się do Warszawy, niestety wybuch wojny uniemożliwił jej wyjazd i dalszą naukę. W latach okupacji dużo rysowała, podczas wakacji u babci Wandy znalazłyśmy na strychu kilka jej starych albumów z rysunkami. Na działce rodziców wisiały dwa olejne obrazy namalowane przez mamę w latach młodości – kosz z truskawkami i bzy w wazonie.
W dzieciństwie mama pobierała także lekcje muzyki, uczyła się gry na skrzypcach. Jak się później okazało, nie miała podobnie jak my żadnych zdolności w tym kierunku. Jedyny pożytek ze skrzypiec, które po mamie zostały, był taki że było na czy „porzępolić” jak przyjeżdżaliśmy do Sierpca, bo dziadkowie instrument przechowali, gdyż na pewno się przyda wnuczętom. Niestety wnuczęta nie chciały grać na skrzypcach.
Ja z Jolą przez dwa lata biegałyśmy – zmuszane przez rodzinę – na zajęcia muzyczne, ale nic z tego nie wyszło, jak orzekli prowadzący, szkoda było pieniędzy rodziców i naszego czasu. Jak pamiętam Jola więcej wagarowała niż chodziła na lekcje muzyki, mnie raz udało się nawet wystąpić na szkolnej akademii z zespołem muzycznym – grałam na mandolinie, na szczęście, jak ja grałam, nie było słychać.
Ponieważ prababcia Joanna z babcią Wandą były przekonane, że „dziewczynki” powinny grać na jakimś instrumencie, mama uległa ich namową i zapisała nas na zajęcia (Jola – gitara, ja – mandolina), ale w całej naszej rodzinie nikt nie posiadał tzw. słuchu muzycznego. Myślałyśmy z siostrami, że może Gabryśka (wnuczka Róży, prawnuczka Klary), wykaże więcej zdolności muzycznych niż my, gdy nagle poprosiła o gitarę pod choinkę; niestety gitara służy wyłącznie jako element dekoracyjny jej pokoju.
Wyjątkiem jest moja siostrzenica Karolina, która odziedziczyła pewne zdolności muzyczne po swoim ojcu i gra na pianinie, śpiewała również podczas studiów w Chórze Uczelnianym. Jak żyła jeszcze babcia Klara to czasami urządzała „wieczorki muzyczne”, spraszała rodzinę i znajomych by zagrała Karolinka, siedziała wtedy zasłuchana i dumna, że nareszcie jest ktoś w rodzinie, kto potrafi grać.

Klasa II Szkoły Powszechnej nr 1 im. A. Mickiewicza
Razem z uczniami nauczycielka oraz dyrektor Jan Wierzbowski.
1934 r.
Zdjęcie: www.sierpc.com.pl
Lalka, Miruś i ich psoty
W opowiadaniu „pięć słoi w jeden dzień” pisałam o spotkaniu z wujkiem Mirkiem (w styczniu 2017 r.), bratem naszej mamy, który opowiadał nam śmieszne historie z ich dzieciństwa. Anegdot było wiele, a ja przytoczyłam tylko tę ze słoikami babci Wandy.
Wujka już nie ma od sześciu miesięcy – zmarł w sierpniu 2018 r., ale jego wspomnienia pozostały w naszej pamięci. Niektóre z nich przewijały się wcześniej w opowiadaniach mamy.
Te najwcześniejsze dotyczyły okresu przebywania mamy i wujka pod opieką naszej prababci Joanny i pradziadka Bronisława Wróblewskich, którzy zajęli się wychowaniem swoich małych wnuków, podczas pobytu ich rodziców we Francji; dziadka Leona nie było 6 lat, babci Wandy 4 lata.
Mimo, że pradziadkowie rozpuszczali swoje wnuki, to nie pozwalali im jednak na wszystko, stosując pewne zakazy lub nakazy, dotyczące tzw. dobrego wychowania. Niektóre nie podobały się naszej mamie, a zwłaszcza ten, który dotyczył podjadania słodyczy przed posiłkiem. Ponieważ Klarcia, zwana w rodzinie Lalką uwielbiała wszelkiego rodzaju ciasteczka i cukierki, to często znikały „same” z patery, czy półmiska, gdy nikogo nie było w pokoju, a później nie chciała jeść obiadu, czy kolacji.
Prababcia Joanna trzymała więc często słodkości poza jej zasięgiem, chowając je do kredensu lub spiżarni. Wujek opowiadał, że to wyzwalało w mamie jeszcze większą pokusę do podkradania słodyczy. Prowadziło to do śmiesznych sytuacji.
Pewnego rzazu prababcia upiekła na przyjście gości pyszne babeczki nadziewane masą wiśniową; podczas obiadu przed podaniem deseru wspomniała nawet, jakie to pyszności przygotowała i jak świetnie jej się udały babeczki, a to nadzienie - po prostu „palce lizać”. Niestety po podaniu na stół półmiska z babeczkami goście, jedząc rzekome wspaniałości, mieli dziwne miny i nie zachwycali się prababci nadzieniem. Okazało się, że prawie wszystkie babeczki miały dziury od spodu, a w środku były puste, nadzienie zniknęło – jak Lalcia z pokoju, w którym siedzieli goście.
Podobnie było z tzw. galanterią czekoladową. Pradziadek Bronisław kupował - przy każdej większej wypłacie - dla swojej żony czekoladki nadziewane likierem lub innym alkoholem, a dla wnuków czekoladki z owocowym nadzieniem. Mamę nęciły oczywiście te dla dorosłych, zwłaszcza nadzienie z likierem.
Prababcia znając łakomstwo i psotną naturę Lalci kładła pudełka z czekoladkami wysoko na szafie w sypialni, zabraniając dzieciom ich dotykać. Niestety, raz jak prababcia wybrała się na targ, Lalcia nakazała bratu przystawić krzesło do szafy, sama ustawiła na krześle taboret i wdrapała się po nim na górę, zdejmując czekoladki z szafy. Miruś był zrozpaczony – prababcia przecież zakazała im ruszać czekoladek, ale Lalcia nie przejmowała się jego biadoleniem. Robiła dziurkę słomką na spodzie każdej czekoladki i wypijała „pyszny likier”, podzieliła się nawet czekoladkami z Mirusiem, aby przestał marudzić. Technikę „wyjadania” miała już wcześniej świetnie opanowaną. Pudełko wróciło na szafę z pustymi czekoladkami. Po kilku dniach, gdy przyszli znajomi, prababci wyjęła czekoladki na paterkę i poczęstowała nimi gości – niestety czekoladki nie zawierały obiecywanego likieru. Wszyscy byli zawiedzeni a mama dostała burę – młodszy Miruś jak zwykle wszystko wypaplał, ale gdy podrósł, sam również psocił.
Któregoś wiosennego dnia, a było to po deszczu, dziadek Leon nakłaniał syna, tzn. naszego wujka Mirka, aby ten przestał już szaleć, brudzić się w błocie i wrócił do domu. Wujek niestety nie słuchał tylko nadal ganiał po błocie szczęśliwy, że już wiosna. Dziadek postanowił być konsekwentny i ruszył w kierunku syna, aby złapać go za rękę i sprowadzić do domu, Miruś się jednak wyrwał i zaczął uciekać, dziadek za nim. Pech chciał, że Miruś dobiegł do skopanego niedawno ogródka i nagle kucnął - dalej nie było sensu uciekać, gdyż ojciec go dogonił. Dziadek nie wyhamował, gdyż nie spodziewał się takiego manewru, zaczepił nogą o wujka i z impetem „jak długi” wylądował w gliniastej lepkiej ziemi. Po kilku nieudanych próbach taplania się w ziemi, dziadkowi udało się w końcu podnieść. Wujek nie czekając co będzie dalej pognał do domu i schował się w swoim pokoju.
Dziadek doszedł do domu starając się po drodze oczyścić zaklejone oczy błotem, niestety jeszcze bardziej brudnymi od twarzy, rękami. Gdy wszedł do domu, babcia zamarła na jego widok – Boże co ci się stało?
– Chciałem przyprowadzić do domu Mirusia. – na te słowa babcia zaczęła się śmiać, najpierw niepewnie, następnie coraz głośniej, w końcu tak zaraźliwie, że i dziadek zaczął się śmiać.
Całe zdarzenie skończyło się burą dla dziadka, że brudzi w domu - ma wyjść natychmiast na zewnątrz, tam opłukać ręce, zdjąć zabłocone, obklejone ziemią ubranie i dopiero może wejść do łazienki, a nie tak sobie wchodzi i roznosi błoto po całym domu.
Inne z opowiadań wujka Mirka dotyczyło dwóch weneckich masek karnawałowych przywiezionych przez babcię Wandę z Francji: koguta i kury. Maski były wykonane chyba z masy papierowej, bardzo kolorowe, błyszczące, z dużymi dziobami i całe oklejone prawdziwymi piórami. Wujek z kolegą używali ich do zabawy, a raczej straszenia innych. Pewnego razu zaczaili się w krzakach przy stawie „Jeziórka” i czekali na swoje ofiary. Akurat nadeszły dwie młode dziewczyny, idące drogą Płocką do Sierpca, z pobliskiej wsi. Całą drogę szły na boso i dopiero przy „Jeziórkach” usiadły, żeby odpocząć, umyć nogi w wodzie i założyć buty.
Kobiety gadały posilając się gdy nagle, rosnący przed nimi krzak, zaczął się rozchylać i wśród gałęzi ukazały się dwa straszydła wydające z siebie nieludzkie odgłosy. Jedna z nich zerwała się i krzycząc zaczęła od razu uciekać, druga zrobiła najpierw znak krzyża i odmawiając zdrowaśki również pobiegła za tamtą. Obie zostawiły buty i tobołki, które niosły ze sobą. Wujek z kolegą mieli dylemat, czy też uciekać, czy zostać i pilnować ich rzeczy, żeby nie zniknęły; zostali jednak ukrywając wcześniej maski. Po jakimś czasie dziewczyny wróciły w towarzystwie kilku mężczyzn i wszyscy zaczęli przeszukiwać okoliczne zarośla, opowiadając o potworach kryjących się przy ”Jeziórkach”.
Wujkowi z kolegą cudem udało się wymknąć z opresji i wrócić do domu – zabawa przyjęła niewesoły obrót. Jeszcze długo miejscowi opowiadali, że coś straszy nad wodą. A najśmieszniejsze było to, że również prababcia Joanna i babcia Wanda przestrzegały wujka Mirka i Klarę (naszą mamę), przed samotnymi spacerami nad staw.
Pisząc o psotach Lalki i Mirka przypomniała mi się nasza psota, tzn. historia z drewnianą figurą Pana Jezusa.
Kuzyn prababci Joanny Wróblewskiej był konserwatorem zabytków, podobno specjalistą w konserwacji starych drewnianych rzeźb. Na początku wojny, kiedy Niemcy zaczęli aresztowania nauczycieli, urzędników i innych obywateli powiatu sierpeckiego, kuzyn spodziewając się aresztowania (być może działał w konspiracji), zapakował do worka dwie cenne drewniane zabytkowe figury, powierzone mu przed wojną do renowacji: Matkę Boską i Jezusa Chrystusa, i nie chcąc aby wpadły w ręce okupantów, przyniósł je do starszych już wówczas kuzynów, prosząc aby rzeźby przechowali – obiecując wrócić po nie, po zakończeniu wojny. Niestety kuzyn, tak jak przypuszczał został aresztowany - nie wrócił z wojny i nikt z rodziny nie wie jak i gdzie zginął.
Nasza prababcia przechowywała worek do końca wojny i pomimo, że kuzyn się nie zgłaszał nadal czekała. Po przeprowadzce do swojej córki na ul. Staszica, schowała worek na strychu, w którym spędzałyśmy jako dzieci większość wakacji.
Strych składał się z dwóch tzw. letnich pokoi (bez ogrzewania) i dwóch niskich poddaszy. W pokojach były normalne okna, natomiast poddasza miały tylko małe wąskie okienka umieszczone na poziomie podłogi. Jako dzieci, lubiliśmy tam przebywać, zwłaszcza w deszczowe dni, buszując po wszystkich zakamarkach strychu i zaglądając do mnóstwa zgromadzonych tam skrzyń i pudeł - czego tam nie było - same wspaniałości dziecięcego świata.
Podczas jednej z zabaw natrafiłyśmy na duży worek leżący w samym rogu poddasza, który bardzo nas zainteresował; trudno nam było jednak w niskim i słabo oświetlonym rogu pomieszczenia zajrzeć do środka. Zataszczyłyśmy więc bardzo ciężki worek do pokoju i rozwiązałyśmy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy z worka wyłoniły się dwie postaci: Matki Boskiej i Pana Jezusa, wielkości ok. 60 cm każda.
Figura Matki Boskiej w błękitnej szacie nie zrobiła na nas większego wrażenia; bowiem podobna figura Św. Barbary stała u prababci Joanny na komodzie, oglądałyśmy ją prawie codziennie.
Pan Jezus natomiast bardziej nas zainteresował – półnagi, z białą przepaską udrapowaną na biodrach, jedną rękę miał wyciągniętą do góry, w drugiej trzymał długi krzyż, obie nogi miał lekko ugięte z widocznymi śladami krwawiących ran. Ponieważ nie można go było postawić, położyłyśmy go na łóżku i zaczęłyśmy dokładnie oglądać i zastanawiać się dlaczego leży ukryty na strychu i co mamy zrobić z naszym odkryciem – postanowiłyśmy na razie zachować wszystko w tajemnicy i nie pytać o to babci.
Było nam strasznie szkoda Jezusa, że ma rany, że jest mu z pewnością zimno i niewygodnie z powodu sterczącego krzyża - naszym zdaniem potrzebował opieki i pomocy.
Róża wyciągnęła mu z dłoni krzyż, okazało się, że był tylko w nią wsunięty. Jola przyniosła mu czapkę a ja podarowałam rozpinany sweter; bo tylko taki dało się założyć na jego sztywne ręce – miałyśmy z ubieraniem wiele problemu, ponieważ figura była wykonana z drewna i nie poruszała nogami ani rękami jak nasze lalki. Tak ubranego i otulonego chustą Jezusa nosiłyśmy po strychu, pokazując mu nasze dziecięce skarby, śpiewając piosenki, ale w pewnym momencie znudziło nam się na strychu, któraś z nas stwierdziła, że trzeba wyjść z Jezuskiem na spacer, chciałyśmy mu pokazać podwórko i sad – biedulek siedział przecież w ciemnym, zawiązanym worku. Zniosłyśmy Jezusa po cichu na dół, pilnując, żeby babcia Wanda nas nie przyłapała.
Ponieważ figura była ciężka, postanowiłyśmy umieścić ją w spacerówce, w której najpierw była
wożona maleńka Jolcia, następnie ja i Róża, a na końcu Włodek. Jak pamiętam wózek był wykonany
z drewna polakierowanego na biały kolor, nisko osadzony na gumowych kółkach; podczas wakacji
służył nam najczęściej do wożenia piesków (towarzyszy naszych wakacyjnych zabaw), które niestety,
nas nie słuchały i nie chciały grzecznie leżeć w wózku.
Babcia Wanda była zajęta gotowaniem obiadu, a prababci Joanny jeszcze nie było w domu, miała
wrócić dopiero na obiad.
Miałyśmy trochę problemów z ułożeniem Jezusa w wózku - był za duży, nie można Go było posadzić,
no i ręce, sterczały na boki, więc zahaczały o wszystko - ale się udało. Woziłyśmy więc Jezusa po
całym podwórku, ogrodzie i między drzewami w sadzie.
Zabawa trwała w najlepsze, babcia Wanda co jakiś czas wyglądała wprawdzie przez okno, a jak nas
nie widziała to wybiegała przed dom, sprawdzając, czy się grzecznie bawimy, na szczęście spoglądała
tylko z daleka, nie podchodząc bliżej do wózka - była zadowolona, że dziewczynki tak ładnie (jak
nigdy wcześniej) bawią się „w dom” i wożą w wózku pewnie którąś z lalek. Szczęście nie mogło trwać jednak wiecznie. Na obiad wrócił z pracy dziadek Leoś i podszedł do nas, aby jak zawsze wyściskać całą czwórkę, ale stanął jak wryty - nie mógł uwierzyć własnym oczom, widząc rzeźbę Jezusa Chrystusa leżącą w czapce i swetrze na dziecięcym wózku - nie wiedział przez parę chwil co powiedzieć. W tym czasie nadeszła również prababcia Joanna no i - dostało się nie tylko nam, za profanację św. Figury, ale również babci Wandzie (jej córce), za nie pilnowanie wnuków.
Gdy emocje opadły (nie trwały nigdy długo) prababcia opowiedziała nam historię ukrytych na strychu figur, wyjaśniła, że są bardzo wartościowe i zabrała do swojego pokoju, aby znowu nie wpadły w niepowołane ręce.
Jak się później dowiedziałyśmy, po naszym wyjeździe dziadkowie wraz z prababcią Joanną, podjęli w końcu decyzję i oddali obie rzeźby do jednego z kościołów w Sierpcu; po kilkunastu latach od zakończenia wojny nie było już szans na powrót kuzyna – ostatecznie uznali, że już nie wróci.
Cenna figura okazała się starą rzeźbą Jezusa Chrystusa Zmartwychwstałego, Wznoszącego się i błogosławiącego świat, pochodziła prawdopodobnie z głównego ołtarza, niestety nikt nie wiedział z jakiego kościoła, kuzyn prababci prowadził przed wojną konserwację zabytków w wielu różnych miastach.
„Nasz Jezusek” wisi teraz pewnie w kościele, gdzie jest jego miejsce, ale mamy nadzieję, że nas pamięta i czasami, tak jak my, wspomina wspólnie spędzone chwile.

Magiel

Magiel – w dzieciństwie był dla nas urządzeniem niedostępnym, niezrozumiałym a nawet trochę magicznym. W Sierpcu były aż dwa magle, jeden duży profesjonalny do maglowania pościeli i obrusów, i drugi mniejszy tzw. podręczny.
Ten pierwszy pamiętam jeszcze z mieszkania pradziadków, a dokładnie z pralni.
Prababcia wynajmowała wówczas mieszkanie w domu stojącym przy Starym Rynku. Na parterze tego domu znajdował się sklep, jak mawiała nasza prababcia „bławatny” no i mieszkanie pradziadków. Do sklepu wchodziło się od ulicy, a do mieszkania pradziadków od podwórka. Na górze mieszkali właściciele sklepu. W piwnicy znajdowały się pomieszczenia gospodarcze właścicieli, spiżarnia babci i wspólna pralnia, z której korzystały obie rodziny. Ze względów bezpieczeństwa węgiel i drewno na opał przechowywało się nie w piwnicy (mimo, że dom był murowany), a w komórce, która mieściła się w ogrodzie na tyłach domu.
W spiżarni prababcia trzymała swoje liczne pyszne przetwory, ziemniaki oraz zapasy innych warzyw. Stała tam również beczka z kapustą i ogórkami. Schodząc z babcią do spiżarni zawsze skręcałyśmy do pralni, bo chciałyśmy popatrzeć na magiel. Był niesamowity, drewniany, wysoki (wyższy od pradziadka Bronisława), miał kilka wałków, wielkie pokrętło z boku i dużą korbę do kręcenia, którą jak się zakręciło, to maszyna ożywała, wałki się obracały a magiel wydawał z siebie głuche terkotanie.
W pralni była również kuchnia węglowa do gotowania wody i bielizny, mnóstwo różnych balii i tarek do prania. Niestety nie miałyśmy okazji zobaczyć jak wygląda maglownie. Pradziadek raz, czy dwa pozwolił nam pokręcić korbą, podnosząc każdą z nas na odpowiednią wysokość. Dla nas było to szalenie ekscytujące i tajemnicze urządzenie, na które mówiono „magiel”.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy podczas wakacji odnalazłyśmy tajemniczy magiel w piwnicy u babci Wandy. Po śmierci pradziadka Wróblewskiego prababcia Joanna przeniosła się do swojej córki Wandy i zabrała ze sobą swój magiel, który zanim pradziadkowie wynajęli mieszkanie przy Starym Rynku stał w ich własnym domu. Niestety nasze serca skradł już drugi magiel, który dziadkowie przywieźli przed wojną chyba z Francji. Magiel cudo, który najpierw używała babcia Wanda, następnie nasza mama, a obecnie stoi w domu u mojej siostrzenicy, jako zabytkowy antyk. Ponieważ zawsze stał w mieszkaniu i w sumie był rzadko używany, jest dalej w świetnym stanie, prawie jak nowy.
Właśnie z tym maglem wiąże się kilka naszych ciekawych wspomnień.
W naszym pojęciu był bardzo „fikuśny”. Miał dwa wałki i pięknie rzeźbioną metalową obudowę oraz niskie wykrzywione nóżki. Na szczycie umieszczona była duża śruba do ustawiania nacisku wałków, po obu stronach wałków deseczki, z boku zębatki i wielkie koło, tzn. pokrętło z rączką. W przeciwieństwie do poprzedniego magla ten był mały i niski, w sam raz do naszych zabaw. Można było maglować siedząc na podłodze.
Czasami uczestniczyłyśmy w maglowaniu w towarzystwie mamy. Wolno nam było podawać poszczególne sztuki do maglowania lub kręcić korbką na jej znak, nie wolno nam było natomiast samodzielnie podkładać ubrań, ścierek i ręczników pod wałek, ponieważ według mamy było to niebezpieczne. Trzy niecierpliwe i stale przepychające się małolaty to same kłopoty. Każda z nas chciała kręcić kółkiem lub podkładać bieliznę nie patrząc na to, co w tym czasie robią pozostałe siostry, a obie te czynności musiały być ze sobą zsynchronizowane. Oczywiście, gdy mama np. wychodziła do sklepu same, bez jej wiedzy „bawiłyśmy się w maglowanie”. Niestety pamiątkę z tych zabaw mam do dzisiaj. Pewnego dnia, gdy ja podkładałam serwetkę do wymaglowania między wałki, Jolcia zakręciła mocno kółkiem zanim zdążyłam cofnąć rękę i mój środkowy palec znalazł się wraz z serwetką między wałkami – efekt, coś trzasnęło w palcu i już na stałe, mimo interwencji lekarza pozostał lekko zniekształcony.
Inne wspomnienie to wymaglowanie „na amen” pięknej marynareczki synka znajomych rodziców. Wszystkie trzy zgodnie uznałyśmy jednak, że to była wyłącznie jego wina.
Podczas zapamiętanego przez nas spotkania nasi rodzice wraz ze znajomymi gościli się w stołowym pokoju, natomiast my z ich 10 letnim synem bawiłyśmy się w sypialni. Dzieci wówczas nie uczestniczyły w rozmowach dorosłych.
Ponieważ znajomi wybierali się na rodzinne wesele, sprawili syneczkowi szykowny garniturek z ozdobnymi guzikami, stebnowanymi klapami oraz watowanymi poduszkami. Dumni ze swojego zakupu ubrali synka w ten nowy garniturek, idąc z wizytą do nas. Na wstępie wszyscy musieliśmy wysłuchać opowieści o tym jak udało im się takie cudo dla syna kupić, no i oczywiście podziwiać, jaki jest elegancki, i jak wspaniale w nim się prezentuje.
Niestety na koniec wizyty okazało się, że synek już więcej się nigdzie tak elegancko nie zaprezentuje, a garniturek wyglądał bardziej niż żałośnie.
W ferworze różnych zabaw i pomysłów na nowe wariactwa, ich syn zainteresował się nagle naszym maglem, który stał w sypialni. Koniecznie chciał zobaczyć jak to działa.
Ponieważ nie miałyśmy pod ręką nic do maglowania, zdjął swoją marynarkę i podsunął pod wałek, patrząc z ciekawością jak marynarka zaczyna znikać między wałkami, a my kręciłyśmy zawzięcie korbą. Niestety był to kiepski obiekt do maglowania, ponieważ marynarka była za gruba i utknęła w połowie maglowania.
Wtedy już wszyscy z impetem kręciliśmy kółkiem, raz w jedną raz w drugą stronę wkładając w to całe nasze dziecięce siły. Guziki trzaskały jeden po drugim, ale marynareczka kompletnie nie chciała przeciskać się dalej między wałkami, ani w jedną ani w drugą stronę. Zaczęliśmy, więc na siłę, ciągnąć za wystające części materiału, właściciel marynarki oczywiście najmocniej - aby ją odzyskać, pogarszając tylko stan i tak już rozwałkowanej marynarki, aż w końcu materiał zaczął puszczać na szwach z obu stron jednocześnie. Mazgaj widząc takie szkody zaczął głośno lamentować, co zaniepokoiło naszych rodziców.
Wizyta zakończyła się fatalnie. Z pięknej i szykownej marynarki zostały tylko wymiętoszone szczątki wizytowego ubranka.
My oczywiście jak zwykle udawałyśmy aniołki. W końcu to była jego marynarka i jego pomysł na jej przemaglowanie, my tylko chcąc być miłe dla gościa, pomogłyśmy w tym maglowaniu.
Legenda cudownego źródełka i kolejowego ducha
Wakacje spędzane w Sierpcu dawały nam nie tylko możliwość wybiegania się, ale pozwalały na rozmach w działaniach na terenie całego dużego siedliska, swobodę w pomysłach na najróżniejsze wymyślne dziecięce zabawy.
Dawały nam także czas na długie wspólne spacery, a wieczorami czas na długie rozmowy z prababcią i dziadkami. Czas na wysłuchanie opowieści o rodzinie i wcześniejszych pokoleniach, o przeżyciach dziadków a nawet wysłuchania różnych legend a także plotek roznoszonych przez sąsiadki, co rozwijało naszą wyobraźnię i pobudzało ciekawość.
Zapamiętałyśmy zwłaszcza dwie opowieści związane z bardzo ważnymi miejscami w życiu mieszkańców Sierpca.
Jedna dotyczyła cudownego źródełka u podnóża wzgórza Loret, na którym stoi piękny kościół wraz z zabudowaniami klasztornymi, a druga stacji kolejowej i jej okolic. Klasztor i węzeł kolejowy były nierozerwalnie związane z historią Sierpca i miały duży wpływ na rozwój miasta.
Historia źródełka, sięga XV wieku, gdy podczas epidemii młodemu klerykowi Andrzejowi ukazała się przepiękna panna (Św. Maryja), która nakazała budowę kościoła ku jej czci, aby zaraza morowego powietrza w końcu ustąpiła. Na łące, przy źródełku, w miejscu objawienia, postawiono drewnianą kaplicę i przystąpiono do budowy kościoła (najpierw drewnianego). Zaraza minęła a miejsce przy kapliczce stało się miejscem pielgrzymek. Obok kościoła powstał także klasztor Sióstr Benedyktynek.
Prababcia Joanna opowiadała nam, że woda ze źródełka ma uzdrawiającą moc i pomaga na wiele dolegliwości, jak nerki czy wątrobę. Do nas małych dzieci bardziej przemawiały jednak cudowne wydarzenia, które wiązały się z tym miejscem niż picie wody w celach zdrowotnych. Wielkie wrażenie na naszej trójce wywarła opowiadana przez prababcię legenda o uratowanym dziecku, które wpadło do przyklasztornej studni i wypłynęło przy cudownym źródełku. Słuchałyśmy tej opowieści z rozdziawionymi buziami i tak przynudzałyśmy, że prababcia zabrała nas na łąki obok kościoła i pokazała miejsce, gdzie nad źródełkiem stała murowana kapliczka (na miejscu starej drewnianej). Pamiętam jak przejęte biegałyśmy po całej łące i wzdłuż rzeki, zastanawiając się jakim cudem to dziecko wypłynęło całe i zdrowe. Domysłów i spekulacji na ten temat było co niemiara. Potem jeszcze wiele razy odwiedzałyśmy źródełko z babcią Wandą wracając z cmentarza lub, gdy babcia odwiedzała siostry zakonne w klasztorze. My bawiłyśmy się na stopniach kościoła, a babcia rozmawiała z benedyktynkami. Klasztor był dla nas zawsze tajemniczym miejscem, babcia mówiła, że podczas zaborów zamknięto klasztor i urządzono w nim koszary a następnie więzienie, siostrzyczki wróciły do Sierpca dopiero po wojnie. Pamiętam też, że w domu naprzeciwko kościoła mieszkała siostra dziadka Leona.
Legenda o kolejowym duchu również nas mocno fascynowała, podobnie jak sama kolej. Będąc na wakacjach codziennie widziałyśmy z okiem kuchni lub ogrodu pociągi osobowe zatrzymujące się na stacji oraz wagony towarowe przetaczane po szynach w jedną lub drugą stronę. Słychać było gwizdy parowozów, stukot kół, a w nocnej ciszy także dzwonki ostrzegawcze podnoszonych lub opadających szlabanów przy przejeździe kolejowym, mimo znacznego oddalenia od domu. Wsłuchiwałyśmy się w zapowiedzi podawane z megafonów o przyjazdach i odjazdach poszczególnych pociągów, zgadując wcześniej dokąd jedzie. Po pewnym czasie znałyśmy nazwy pociągów i ich docelowe trasy.
Stałyśmy zafascynowane patrząc jak parowóz pobiera wodę z wielkiej ruchomej rury, jak całe jej strumienie znikają w jego czeluściach. Był to dla nas niezwykły świat wielkich tłustych, sapiących ogromnych maszyn, jak w wierszu Tuwima „Stoi na stacji lokomotywa, Ciężka, ogromna i pot z niej spływa …”
Przez pierwsze dni pobytu u babci budziłyśmy się w nocy, prawie przy każdym przejeżdżającym pociągu, podobnie jak przy uderzeniach ściennego zegara wybijającego kolejne godziny, który nazywałyśmy „zegarem dziadka Leona”, ponieważ tylko jemu można go było nakręcać.
Oczywiście po kilku dniach wszystko powszedniało, ale stacja, tory kolejowe i pociągi zostały - dla nas - nierozerwalnie związane z Sierpcem.
Stacja w Sierpcu był to duży węzeł przeładunkowy i komunikacyjny z trzema peronami,
wieżą ciśnień, strzeżonymi przejazdami kolejowymi, lokomotywownią i innymi obiektami, jak
nastawnie (dla nas wtedy słowo całkowicie niezrozumiałe) czy magazyny. Na dodatek babcia
ciągle nam przypominała, że to właśnie warszawska firma naszego pradziadka Bronisława
Wróblewskiego brała udział przy budowie stacji oraz wieży ciśnień. To z powodu właśnie tej
budowy pradziadkowie przyjechali z Warszawy i znaleźli się w Sierpcu, a babcia Wanda poznała
miłość swego życia Leosia, który później pracował „na kolei”.
Dom dziadków zarówno ten pierwszy (pobudowany przed wojną), jak i ten drugi trochę mniejszy
(bo dziadkowie mieszkali już sami), były usytuowane tak, że było z nich widać stację kolejową.
Zawsze, idąc z babcią lub dziadkiem do miasta, przechodziliśmy przez tory. Lubiłyśmy spacery i wędrówki wzdłuż torów zwłaszcza w czasie wypraw na Mieszczk. Pełno tam było skrzypów i niskich ostów. Nie wolno nam było jednak wchodzić na teren kolejowy bez nadzoru dorosłych. Stałyśmy więc przy drodze i liczyłyśmy wagony w przetaczanych składach, niektóre były naprawdę długie, istne węże i liczyłyśmy „A tych wagonów jest ze czterdzieści, Sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści …”
Czasami znajomy maszynista, widząc warszawskie wnuczki Leona (wszak kolejarze to duża rodzina) machał do nas wychylając się z lokomotywy i gwizdał na powitanie. Uciechy i radości było wtedy co niemiara. Do dziś czasem łapię się na bezwiednym liczeniu wagonów, gdy widzę przejeżdżający pociąg. Niestety te obecne są bardzo krótkie, no i nie mają pięknej ogromnej lokomotywy.
Lubiłyśmy słuchać różnych opowiadań i historyjek związanych z pociągami. Jedna z nich mówiła o duchu wałęsającym się nocą po całym obszarze stacji. Prababcia opowiadała, że już przed wojną niektórzy mieszkańcy, wracając z miasta ciemną nocą, widzieli na torach białą zjawę, słychać też było zawodzenie, stukot kół i metaliczne dźwięki. A jedna z sąsiadek babci Wandy zarzekała się, że także jej męża, pewnej nocy, jakieś straszydło ganiało po szynach tak długo, że wrócił dopiero nad ranem ledwie żywy i cały wybłocony od ciągłego przewracania się ze strachu. Podobno była to wałęsająca się dusza robotnika kolejowego, który zginął podczas budowy torów i którego szczątki ukryto pod kolejowym nasypem.
Według relacji innych, była to dusza zaginionej przed wojną w dziwnych okolicznościach kochanki pracownika stacji czy nastawni, która wymykała się nocami z własnego domu na stację, aby się spotkać z ukochanym, a pewnego dnia nie wróciła. Nie wiadomo tylko, czy uciekła od niechcianego męża, czy została zamordowana przez zazdrosną żonę lub własnego kochanka.
Ilu opowiadających tyle pomysłów na wytłumaczenie dziwnych zjawisk. Całe szczęście, że okna naszej sypialni wychodziły na podwórko i nie było z nich nocą widać torów ani biegających po nich duchów.
Nasz dziadek, śmiał się z tych historyjek mówiąc, że białe zjawy najczęściej nawiedzały uczestników zakrapianych imprez, którzy wracając przez tory widzieli w ciemnościach zapewne parę spuszczaną z parowozów a nie ducha, lub złodziejaszków myszkujących po wagonach, którzy sami gorliwie rozpowszechniali pogłoski o duszach wałęsających się w ciemnościach, żeby nikt im nie przeszkadzał.
My wolałyśmy jednak wersję z zazdrosną żoną i nieszczęśliwą duszą zaginionej kochanki, brzmiało to bardziej romantycznie.

Stary świecznik i królewska patera
Z szacunku i miłości dla poprzednich pokoleń lubimy z siostrami otaczać się rodzinnymi pamiątkami. Zdjęcia, książki, srebrna łyżeczka prababci, fotel dziadka Leona, ulubiony wazon babci Wandy, stary Tissot ojca, jego szlafrok, w który zawsze chodził po domu, garsonka mamy, obraz przez nią namalowany czy chusty z pięknymi frędzlami, które misternie wydziergała specjalnie dla każdej z nas.
Gdy biorę do ręki np. stary półmisek prababci Joanny, to czuję łączność a nawet energię skumulowaną w tym przedmiocie oddającą atmosferę rodzinnych spotkań poprzednich pokoleń, a także naszych codziennych niedzielnych obiadów. Trudno wymienić wszystkie rzeczy i drobiazgi, najważniejsze, że mają one wyjątkowe dla nas znaczenie, a każda z nich, zostawia ślad, jest świadectwem ciągłości i więzi międzypokoleniowej no i przywołuje w pamięci wspomnienia.
Spoglądając na stary świecznik przypomina mi się nasza trójka, idąca w ciemnościach sierpeckiego domu, babci, i Jolcia wypatrująca nerwowo duchów. W Sierpcu były różne świeczniki, które ze względu na częste
wyłączenia prądu były przez nas używane podczas wakacji do oświetlenia mieszkania. Jednak najlepiej
zapamiętałam dwa, jeden tzw. kuchenny, biały, emaliowany, z dużym uchem do trzymania, który zawsze
stał na półce (zawieszonej nad zlewem) i drugi secesyjny w kształcie narcyza trąbkowego, stojący
na toaletce w naszej sypialni.
Gdy nie było światła, a babcia była zajęta, brałyśmy biały świecznik z kuchni z zapaloną świecą, szłyśmy
do naszego pokoju i zapalałyśmy od niej świecę w „kwietnym” świeczniku. Była to cała skomplikowana
operacja, zwłaszcza, że nasza najstarsza siostra Jolcia bardzo bała się ciemności i za nic nie chciała
wejść pierwsza do ciemnego pokoju.
Szłyśmy więc wszystkie trzy, gęsiego. Najpierw ja, ze świecznikiem w wyciągniętej ręce, za mną Róża i
na końcu Jolcia, trzymająca się kurczowo Róży i popychająca nas do przodu. Ponieważ do naszego pokoju
szło się przez długą i ciemną sypialnię dziadków, to Jolcia wszędzie widziała czyhające na nią straszydła i
upiory. Potem był problem i kłótnie, kto ma odnieść biały świecznik do kuchni. Najczęściej robiła to babcia, gdy przychodziła sprawdzić, czy jesteśmy już w łóżkach i zgasić świecę.
Babcia z dziadkiem, w momentach wyłączeń prądu, używali do oświetlenia kuchni i innych pomieszczeń lamy naftowej, której my nie potrafiłyśmy zaświecić.
Secesyjny świecznik, który babcia kupiła jeszcze przed wojną przetrwał do dziś i stoi u mnie na regale. Dostałam go od niej zaraz po ślubie i często używam, gdy przychodzą goście.
Pisząc o rodzinnych pamiątkach przypomniała mi się historia starej patery, znalezionej przez nas podczas wakacji w Sierpcu w przydrożnym rowie, biegnącym wzdłuż torów kolejowych, patery, która w efekcie okazała się bardzo cennym zabytkiem. Niestety nie należała do rodziny, ale jej historia jest na tyle frapująca, że warto o niej wspomnieć.
Babcia Wanda podczas naszych wakacji często kupowała na rynku drób, który przeznaczała na obiad lub do dalszego chowu. Jak wracałyśmy do Warszawy zawsze wiozłyśmy dla rodziców sprawione kurczaki lub kaczuszki, które tak uwielbiał tata, zwłaszcza pieczone z jabłkami. Tym razem było podobnie. Babcia któregoś dnia przyniosła z targu trzy, czy cztery kaczki i oznajmiła, że dwie będą dla Zygmusia (naszego taty) i to my mamy dopilnować, żeby ładnie jadły. Spytałyśmy co kaczki lubią i okazało się, że oprócz zwykłej paszy chętnie jedzą rzęsę, gdy pływają po wodzie. Niestety w ogrodzie babci nie było stawu, ale za to w pobliżu, tuż przed nasypem kolejowym były rowy pełne wody i zielonej rzęsy.
Idąc z babcią na skróty do centrum Sierpca przez tory kolejowe i perony, często przeskakiwałyśmy przez ten rów lub przechodziłyśmy po belce położonej przez mieszkańców ul. Staszica. Choć to było oficjalnie zabronione, wszyscy mieszkańcy tak chodzili „na skróty”, zwłaszcza rodziny kolejarzy, w tym nasza babcia i dziadek, który pracował w PKP. Jak pamiętam rowy były siedliskiem różnej maści żab i innych wodnych stworzeń, pływały tam ślimaki czy wodne pajęczaki.
Jolcia, nasza najstarsza siostra przy przechodzeniu przez rów strasznie bała się wyskakujących nagle żab. Wystarczyło zbliżyć się do brzegu lub poruszyć trawą a one rozpierzchały się na wszystkie boki, okropność. My oczywiście naśmiewałyśmy się z jej strachów i wrzucałyśmy specjalnie patyki do wody, żeby bardziej panikowała i piszczała.
A teraz wszystkie trzy zgłosiłyśmy się na ochotnika do zbierania rzęsy dla naszych kaczek i mimo wewnętrznych obaw i lekkiego niepokoju oznajmiłyśmy, że damy sobie radę i wyłowimy tyle rzęsy, że kaczuszki szybko podrosną. Na szczęście babcia nie puściła nas samych, obawiając się, że zakończy się to - zmoczeniem butów i sukienek, a w najgorszym razie wodną kąpielą w mętnym rowie.
Następnego dnia wręczyła nam duży metalowy durszlak, który dziadek osadził na długim kiju oraz wiaderko i razem wyruszyliśmy na łapanie rzęsy. Śmiechu było, co niemiara, każda z nas po kolei pod nadzorem babci machała durszlakiem w rowie, narobiliśmy oczywiście takiego rabanu, że wszystkie żaby w odległości paru metrów czmychnęły ze strachu a my byłyśmy całe mokre od stóp po włosy, na szczęście było ciepło. Rzęsa była obślizgła i pełna ruszających się robaków. Nie byłyśmy pewne, czy kaczki będą to chciały jeść.
Za którymś zamachem coś zaczepiło o durszlak i miałyśmy trudności z jego wyjęciem. Gdy babcia podniosła sito do góry okazało się, że to jakieś podłużne naczynie na krótkich nóżkach, całe pokryte smołą. Kazała nam je jednak zabrać ze sobą, oburzona, że takie śmieci ludzie wyrzucają do rowów, które zamulają dno i utrudniają przepływ wody. W domu uznałyśmy, że skoro było w wodzie będzie służyło jako korytko na paszę dla kaczek. Kaczki wcinały z niego rzęsę, wymieszaną z ziarnem przez kilka dni, aż któregoś dnia babcia stwierdziła, że może wyczyścić to naczynie ze smoły jakimś rozpuszczalnikiem.
Zajął się tym oczywiście dziadek. Jakże się zdziwił, gdy spod warstwy smoły zaczął wyłaniać się srebrzysty metal. Po dokładnym wyczyszczeniu ukazały się także śliczne wzory – była to ozdobna podłużna patera z dwoma uchwytami, na rzeźbionych nóżkach, nigdzie nie uszkodzona. Ucieszyłyśmy się bardzo i po powrocie z wakacji podarowałyśmy ją mamie. Stała później przez parę lat w naszym warszawskim mieszkaniu na kredensie, zawsze pełna jej ulubionych cukierków - kukułek i raczków.
Aż pewnego dnia bliska znajoma rodziców, pani Ola, która właśnie wpadła na pogawędkę stwierdziła, sięgając po cukierki stojące na kredensie, że na takiej pięknej paterze powinny leżeć bardziej wykwintne słodycze, a nie zwykłe cukierki. Po czym całą zawartość patery wysypała na stół i z coraz większym przejęciem zaczęła ją oglądać ze wszystkich stron. Na zdziwioną minę naszej mamy wyjaśniła, że to według niej antyk i należy dać go do ekspertyzy. Tak przynudzała, że w końcu mama ustąpiła i pani Ola zaniosła naszą paterę do Desy do znajomego rzeczoznawcy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy ekspert stwierdził, że to srebrne naczynie jest sygnowane motywem heraldycznym z królewskiej zastawy Wazów.
Gdy przedstawiciel Desy zaproponował rodzicom odkupienie patery wszyscy uznaliśmy, że królewski antyk powinien być wyeksponowany w bardziej okazałym wnętrzu niż nasze mieszkanie. Było to ponad 50 lat temu i nie przywiązywałyśmy jeszcze takiej wagi do antyków jak obecnie. Ale fajnie czasami pomyśleć, że to my odnalazłyśmy królewski zabytek i zajadałyśmy z niego cukierki przez parę lat. Nie wiadomo tylko, dlaczego zabytkowe naczynie wylądowało w sierpeckim rowie, całe dokładnie zalane grubą warstwą smoły?
Teraz po latach, gdy znamy bardziej historię Polski - myślimy, że może trafiło do Sierpca podczas
wizyt królów polskich w Sanktuarium Matki Bożej Sierpeckiej zwanej dawniej "Częstochową
Północy", mieszczącym się na wzgórzu Loret, gdzie nieopodal młodemu klerykowi objawiła
się Maryja.
Miejsce objawienia w 1624 r. odwiedził Król Zygmunt III Waza, a w 1633 r. Król Władysław IV
Waza, który dwa lata później podarował kościołowi złocony ornat, zdobyty w czasie wyprawy
moskiewskiej.

